Posts Tagged ‘Oszustwo’

Flourek z perspektywy profesjonalistów: pełne medyczne oskarżenie – napisy PL

Witam, nazywam się Bill Osmundson.
Już od przeszło trzydziestu lat jestem dentystą i stomatologiem kosmetycznym.
Uzyskałem tytuł magistra zdrowia publicznego, odżywiania oraz edukacji zdrowotnej.
W ciągu pierwszych dwudziestu pięciu lat praktyki, agresywnie promowałem fluoryzację wody, myślałem, że płyną z tego korzyści i sądziłem tak, dopóki samodzielnie nie zweryfikowałem tych informacji.
Zacząłem szukać przyglądać się rozmaitych agencjom rządowych, a także rożnym raportom i wynikom badań, po czym zacząłem uzmysławiać sobie fakt, że fluoryzacja wody stanowi problem. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie uczyniłem, było przyjrzenie się tubce pasty do zębów, której używałem.
Było na niej napisane: fakty dotyczące leku. Wiedziałem, że to jest lek, jeśli chciałbym Ci go polecić musiałbyś mieć receptę, chodzi o połykanie.
Jeśli chodzi tubkę, jest zalecenie „nie połykaj”, a w przypadku, gdy to połkniesz – „skontaktuj się z centrum kontroli zatruć”.
Ilość fluorku, o jakiej mówimy jest wielkości małego orzeszka, prawdopodobnie nie zobaczysz tego w reklamach.
Zwykle, gdy oglądamy reklamy, widzimy to jak śmietankę na lodach.
Ta ilość wyciśniętej pasty zawiera dokładnie ćwierć miligrama fluoru.
Jest to taka sama ilość fluorku, jaką odnaleźć możemy w 200 ml wody.
Ćwierć miligrama fluoru i ćwierć miligrama fluorku – nie połykać!
Jeśli to połkniesz, niezwłocznie „skontaktuj się z centrum kontroli zatruć.”

OSTRZEŻENIA DLA NIEMOWLĄT

Jedną z rzeczy, jaka mnie zajmuję to wpływ fluoryzacji wody na niemowlęta.
Amerykańskie Stowarzyszenie Stomatologiczne oraz Centrum Kontroli Chorób zaleca,
by niemowlęta nie dostawały do picia fluoryzowanej wody, jak również, by nie przygotowywać dla nich żadnych preparatów mlecznych z jego zawartością.
Stężenie fluorku w wodzie jest 250-krotnie większe niż w mleku matki.
Nie powinniśmy zatem fluoryzować wody i szkodzić najbardziej podatnym i bezradnym.
FLOUROZA ZĘBÓW
Kolejną ze sprawą, której przyjrzałem się bliżej, jest fluoroza stomatologiczna, odpowiedzialna za widoczne na zdjęciu biało-brązowe miejsca na zębach.
Okazuje się, że jedynym czynnikiem powodującym fluorozę jest fluor, a przyczyną jest
zbyt wielka ilość połykanego fluorku w czasie rozwoju od urodzenia do około 8 roku życia.
Za każdym razem, gdy przychodzą do mnie pacjenci leczący się na fluorozę, mówię im,
że mają zbyt wiele fluoru i jest to wskaźnik tego, że prawdopodobnie jest go za dużo w całym organizmie nie tylko w zębach, zarówno w kościach, jak i w innych organach. Uszkodzenia, jakie powoduje fluoroza nie podlegają dyskusji.
Każdy zgodzi się z tym, że zbyt wielka ilość fluorku może spowodować fluorozę.
Zgodnie z danymi pochodzącymi z CDC, dziś około 1/3 dzieci na świecie cierpi na fluorozę.

KORZYŚCI?

Następną sprawą, której chciałbym się przyjrzeć, to kwestia korzyści.
Jakie korzyści płyną z fluoryzacji? Słyszałem o danych, które mówią o redukcji kłopotów z zębami od 20% do 40%, 60%, a nawet 80% dzięki fluorowanej wodzie.
Jakie więc korzyści płyną z fluoryzacji wody? Dokładnie przeanalizowałem kilka czynników.
Po pierwsze, przyglądając się rozmaitym krajom świata, możemy zobaczyć, że nie ma znaczenia co robimy z fluoryzacją, gdyż zarówno kraje, które fluoryzują wodę w wysokim stopniu, jak i te, które w ogóle nie fluoryzują wody, wykazują się podobnym wskaźnikiem redukcji ubytków.
W tym celu możemy równie dobrze porównać różne stany w Stanach Zjednoczonych. Na wykresie możemy zaobserwować, że stopień fluoryzacji nie odgrywa żadnej roli w kwestii zdrowia zębów w poszczególnych stanach, niezależnie od poziomu fluoryzacji wody. To samo dotyczy wszystkich krajów i innych miejsc.
Ten fakt nie dawał mi spokoju: skoro z fluoryzacji wody nie wynikają żadne korzyści, to dlaczego wciąż ją fluoryzujemy?
Mam do Państwa dwie prośby. Pierwszą jest, byście porozmawiali ze swoimi dentystami i lekarzami na temat fluoryzacji.
Zapytajcie czy widzieli raport Narodowej Akademii Nauk na temat fluoryzacji.
Dajcie im informacje na temat fluoryzacji wody i nadmiernej ekspozycji na fluor, którymi być może nie dysponują.
Te dane bardzo mi pomogły, gdy moi pacjenci na spokojnie zwracali się do mnie mówiąc: proszę zobacz na te dane, ci lekarze i dentyści zaniepokojeni są zjawiskiem fluoryzacji wody. Co pan o tym myśli?
Nikt z nas, profesjonalistów, nie chce krzywdzić swoich pacjentów. Całe nasze życie związane jest z dbaniem o poprawę zdrowia ludzi, a nie krzywdzeniu ich.
Wy którzy zajmujecie się zdrowiem zawodowo, usilnie proszę Was jeszcze raz o przyjrzenie się temu, co nauka mówi na temat fluoryzacji.
Nauki nie powinniśmy się bać, oferuje ona informacje.
Poświęćcie nieco czasu przyglądając się tym danym, zwracając uwagę na obie strony zagadnienia.
Przyjrzyjcie się obu stronom i osądźcie sami.

Fluoryzacja wody jest rozprowadzaniem medykamentów.

To droga dostarczania medykamentu. Fluorek jest lekiem jest medykamentem.
Fluor oddziałuje na ciebie fizycznie, powoduje w tobie fizyczne zmiany.
Fluor to nie chlor, to nie jedna z wielu substancji chemicznych służących do uzdatniania wody, uczynienia jej bezpieczną i zdatną do picia.
Fluor nie przypomina chloru, który służy oczyszczeniu wody i uczynieniu jej bezpieczną, zabijając bakterie w zasobach wodnych.
To jedyna substancja na świecie spośród występujących w wodzie pitnej, która oddziałuje na człowieka i wpływa na jego ciało.
Powiedzieć mogę, że na światowym rynku nie ma absolutnie żadnego leku,
który byłby podawany w jednej dawce wszystkim, który pasowałby do każdej możliwej sytuacji.
Takie podejście jest całkowicie przestarzałe. W nowoczesnej farmakologii całkowicie jasne jest, że nawet jeśli w lekach zawarta jest stała dawka leku, to każdy reaguje na jedną i tę samą dawkę leku w indywidualny i odmienny sposób.
Jednak nie dzieje się tak w tym przypadku. Fluor zawarty jest w wodzie, a różni ludzie piją różne jej ilości, a więc występuje tu olbrzymie zróżnicowanie w jej spożyciu.
Istnieją przecież atleci, robotnicy, którzy piją duże ilości wody.
Są też cukrzycy, którzy muszą wypijać olbrzymie jej ilości w porównaniu do przeciętnej osoby.
Celem wszelkiej farmakologii jest dostarczenie właściwych środków właściwej osobie, we właściwym czasie i we właściwych ilościach.
A tych wymogów nie spełnia fluoryzacja. Nie może ich spełnić.
Zdecydowanie preferuję indywidualne podejście w leczeniu. Nie widzę problemu w tym, by dentysta mający bezpośredni kontakt z pacjentem przepisał mu fluor w odpowiedniej dawce i monitorował w razie możliwych efektów ubocznych. To jest to co w zasadzie robimy w przypadku innych leków i tak samo powinno być z fluorem. Przecież nie dodajemy innych środków do wody, aby obniżyć wszystkim ciśnienie krwi lub obniżyć ryzyko wylewu.
Nie ma powodu dla którego w ogóle mielibyśmy takim podejściem próbować traktować wszystkich.
Problem z dodawaniem medykamentów do wody oczywiście dotyczy udzielenia zgody na branie w tym udziału, chodzi o świadomą zgodę, której ludzie nie mogą udzielić co jest podstawą etyki lekarskiej.
Pozwalamy społeczności na robienie każdemu w społeczności, tego co pojedynczy lekarz nie może zrobić pojedynczej osobie
i jest to przepisywanie leku na receptę bez świadomej zgody pacjenta.
Jaki lekarz o zdrowych zmysłach by leczył kogoś, kogo historii medycznej nie zna
którego nawet nie widział, substancją, która wywołuje fizyczne zmiany w organizmie,
leczysz nią kogoś całe życie tylko dlatego, że zetknąłeś się z opinią, że pomogła ona komuś w leczeniu jego zębów?
Wyborcy leczą siebie nawzajem, niezależnie od tego, czy ktoś tego chce, czy nie.
Jeśli 51% zagłosuje, że należy leczyć całe miasto, wówczas wszyscy zostają poddani medykalizacji.

Brent Foster

Zdecydowałem się zadzwonić do specjalisty zajmującego się biologią ryb (ichtiologa).
Odpowiedział mi: nie przejmuj się kwestią arszeniku, ani innymi ciężkimi metalami czy zanieczyszczeniami w Columbia River, bo w gruncie rzeczy jedynym udowodnionym toksycznym czynnikiem odpowiedzialnym za zwolnienie lub zatrzymanie przepływu łososia w tej rzece jest fluor.
Ta wypowiedź mną wstrząsnęła i mnie obudziła, pamiętam jak powiedziałem do niego – żartujesz sobie ze mnie?
Gdy wreszcie zacząłem zagłębiać się w to, co obecnie nauka ma do powiedzenia na temat fluoru, skoncentrowałem się zwłaszcza na kwestii wpływu fluoru na ryby. Tym, co bardzo szybko skonstatowałem, to fakt, że bez wątpienia stężenie fluoru już w ilości 1/4 tego co dodajemy do wody pitnej ma znaczący wpływ na migrację łososi.
Łososie wiedzą, że jest w wodzie i aktywnie omijają te miejsca, mówimy to tak niskim stężeniu fluoru jak 1ppm [1 cząsteczka fluoru na milion cząsteczek wody]
Dla mnie było to czymś co otwiera oczy, było to całkiem niezłym znakiem,
dla mnie, że to co do tej pory wiedziałem o fluorze, było mitami
Zaufaj nam, jesteśmy ekspertami! że jest wspaniały dla tych wszystkich biednych dzieci, a w reklamach pokazywane są fakty, a każdy kto ma jakieś obawy z nim związane jest po prostu jakimś szarlatanem, który nie ma za tym co mówi żadnych podstaw naukowych.
Kiedy zacząłem przeglądać różnorodne informacje na temat fluoru, to w czasie tego procesu zszokowało mnie to odkryłem.
Nowe odkrycia naukowe, które wyszły na temat wpływu fluoru, a szczególnie fluoryzacji wody, w ciągu ostatnich kilku lat, przekraczają prawie wszystko. Pracuję z toksynami całymi dniami i ciągle otrzymujemy nowe informacje, jakie się pojawiają, o różnych nowych zanieczyszczeniach i substancjach zaburzających gospodarkę hormonalną i tego typu rzeczach.
Lecz spośród tych wielu istotnych danych na temat fluoru, kilka kwestii należy szczególnie podkreślić.
Niedawno ukazał się raport Narodowej Akademii Nauk, w którym wyszczególnione zostały potencjalne powiązania zachodzące pomiędzy stopniem fluoryzacji wody, a wzrostem ryzyka zachorowania choroby od Alzhaimera po różne rodzaje raka, jak i jego szkodliwym wpływem na zdrowie neurologiczne dzieci. Te dane są szczególnie alarmujące.
Dla wielu ludzi, gdy zwrócą uwagę na tę sprawę i zaczną dowiadywać się więcej, interesująca będzie informacja, że teraz nawet Amerykańskie Stowarzyszenie Stomatologów przestrzega przed używaniem fluoryzowanej wody w celu przygotowywania preparatów[mleka, kaszki] dla niemowląt i dzieci.
To zaskakujące wieści. Gdy uzmysłowimy sobie fakt, że jednym ze źródeł fluoru
jest produkcja fosforanowych nawozów sztucznych i powstaje on jako efekt jest uboczny, odpad.
To powinno zapalić czerwoną lampką dla większości ludzi, którzy chcą dbać o czystość wody.
Myślę, że dane te będą dla ludzi przełomowe. Gdy tylko rozpoczniemy od przyjrzenia się poczynaniom legislacyjnym, a zwłaszcza gdy zaczniemy rozmawiać z zawodowymi lekarzami odpowiedzialnymi za zmiany w organach legislacyjnych i zapoznamy ich z tymi informacjami, dając im czas na ich rozważne przestudiowanie,
wówczas każdy lekarz w senacie, każda pielęgniarka, a także każdy dentysta znajdujący się w organie legislacyjnym – wszyscy będą sprzeciwić się fluoryzacji wody, gdyż dane, z którymi ich zapoznamy mają podstawy naukowe.
W trakcie mojej praktyki zetknąłem się jedynie ze znikomą ilością ludzi, którzy z otwartym umysłem zagłębili się dane naukowe i zrozumieli znaczenie zagadnienia fluoryzacji i kierunku, jaki wskazywały badania naukowe nad zagrożeniem, jakie ono ze sobą niesie i mimo to forsowali fluoryzację, aby każdy pił wodę z fluorem.
Nawet jeśli ludzie sądzą, że fluor musi stanowić część strategii ochrony stomatologicznej, będą musieli przyznać, że są inne sposoby, aby go dostarczyć, niż system wodociągów.

Nazywam się Vyvyan Howard.

Jestem profesorem bioobrazowania na Uniwersytecie Ulster jak również patologiem medycznym oraz toksykologiem.
Prowadzę swoje badania już od niemal trzydziestu lat i dotyczą one śledzenia skutków wpływu substancji toksycznych na rozwój płodów oraz niemowląt.
Powszechnie uważa się, że jest to okres rozwoju życiowego szczególnie podatny na ich działanie.
Uważam, że spośród tych czynników pierwsze miejsce należy przypisać fluorowi,
ponieważ bardzo niskie jego ilości można znaleźć w mleku matki.
To co mi to mówi to w świetle teorii ewolucji, to nasze organizmy wykształciły mechanizm mający na celu ochronę rozwijających się niemowląt przed fluorem.
Natura wykształciła system mający trzymać niemowlęta z dala od fluoru,
tymczasem my stosujemy fluor poprzez dodawanie go do wody pitnej, a to pociąga za sobą konsekwencje.
Pytanie zatem brzmi: dlaczego natura wytworzyła system, który trzyma z daleka i chroni niemowlęta szczególnie przed fluorem?
Odpowiedź brzmi: aby powstrzymać wpływ toksyny wpływającej na rozwój organizmu, a w szczególności neurotoksyn.
Są dowody epidemiologiczne, że obecność neurotoksyn w organizmie może wpływać na przykład na inteligencję dziecka.
Zauważono to na przykład w Chinach, a zostało zweryfikowane przez Narodową Akademię Nauk, a to co mówią nam te dane to, że choć nie można być całkowicie pewnym, to jednak stanowią one silną przesłankę i potrzebujemy dalszych badań.
Przeprowadziliśmy również inne badania, które wykazały, że to może być w stanie wpłynąć na układ hormonalny, a zwłaszcza na stężenie hormonów tarczycy, co może mieć wpływ na IQ u rozwijających się dzieci.
Jeśli za normę obierzemy standardowy zakres poziomu hormonów tarczycy u matki,
to istnieje różnica w inteligencji u potomków matek posiadających górną skalę normalnego zakresu stężenia oraz u potomków matek o niskim stężeniu hormonów tarczycy.
Okazuje się więc, że są to szczególnie wrażliwe systemy.
Są dowody i mówią nam, że musimy zachować dużą ostrożność.
Według mnie, nie istnieje jedna satysfakcjonująca dawka roztworu, którą można faszerować całą populacje po równo poprzez fluorowaną wodę.
Stanie się tak, że niektórzy członkowie naszego społeczeństwa mogą być bardziej poszkodowani od innych.
Oczywiście odnosi się to w szczególności do płodów oraz niemowląt, ale z drugiej strony dotyczy również ludzi cierpiących na przykład na niewydolność nerek, którzy mogą odznaczać się zwiększoną podatnością.

Gdy tylko dostanie się do ciała zakłóca działanie szyszynki oraz tarczycy, a zarówno szyszynka, jak i tarczyca mają bezpośredni wpływ na rozwój mózgu oraz na rozwój umysłowy dziecka. Główną troską dotyczącą małych dzieci, a w szczególności noworodków jest fakt, że ich bariera krew-mózg nie jest w pełni rozwinięta i gdy dziecko wypija preparat zawierający fluoryzowaną wodę, otrzymuje zbyt dużą i nieproporcjonalną dawkę fluoru do rozwijającego się dopiero mózgu.

Fluor i tarczyca

Obawy związane z fluorem i jego oddziaływaniem na tarczycę są wielorakie.
Fluor używany był w przeszłości do tłumienia nadczynności tarczycy, zwłaszcza w Europie w latach 40-tych i 50-tych.Dawki, które były wtedy stosowane do obniżania nadczynności tarczycy są porównywalne z dzisiejszą rozległą i nadmierną ekspozycją na fluor w Stanach Zjednoczonych.
Istnieje spójna literatura, która wykazuje, że ekspozycja na fluor obniża funkcjonowanie tarczycy u ludzi jak i zwierząt laboratoryjnych. Ekspozycja ludzi na fluor i powiązane z nią efekty są tymi jakie można oczekiwać u ludzi pijących fluoryzowaną wodę. Duża część populacji Stanów Zjednoczonych cierpi na problemy związane z tarczycą.
Powodem tego, że znaczna część ludzi cierpi na niedoczynność tarczycy może być związany z faktem, że występuje nadmiar fluorku w otoczeniu.
Wchłanianie fluoru wpływa na problemy związane z tarczycą.
Ludzie, którzy mają niedoczynność tarczycy szczególnie powinni być zaniepokojeni piciem fluoryzowanej wody, ponieważ może pogorszyć jej stan i doprowadzić do poważnego stanu klinicznego.
Skutkiem niedoczynności tarczycy może być na przykład depresja i letarg.
Jeśli osoba czuje się tak, że nie ma dość siły, by wstać z łóżka i zrobić cokolwiek, z całą pewnością może być wiele przyczyn odpowiedzialnych za ten stan, ale niedoczynność tarczycy to jedna z nich i to ona prawdopodobnie odpowiedzialna jest za depresję dotykającą wielu ludzi.

W kwietniu 1999 roku jeden z głównych kanadyjskich badaczy dentystycznych zaczął nawoływać do zaprzestania fluoryzacji.
Tym badaczem był Hardy Limeback, prezes Kanadyjskiego Stowarzyszenia Badań Stomatologicznych, dyrektor Stomatologii Zapobiegawczej na Uniwersytet w Toronto

Wykorzystywanie odpadków przemysłowych do fluoryzacji wody

Opowiedz nam więcej na temat jakości odpadu przemysłowego jakim jest fluorek, który wykorzystywany jest do fluoryzacji wody.
Zawsze zakładałem, że fluor wykorzystywany do fluoryzacji zasobów wodnych to wysokiej jakości farmaceutyczny fluorek sodu.
Z czasem odkryłem, że większość fluoru służącego do fluoryzacji zasobów wodnych w Kanadzie, a opieram się na danych pochodzących z wielu dokumentów rządowych, większość to kwas heksafluorokrzemowy lub Na2SiF6.
Dodawane są on do zasobów wodnych i rozcieńczane w proporcji 1ppm [jednej cząsteczki fluoru na milion cząsteczek wody].
Oczywiście te rozcieńczalniki zawierają zanieczyszczenia, które są dopuszczone przez Agencję Ochrony Środowiska.
George Lasher w jednym z artykułów, które napisał, pokazał mi listę tych substancji zanieczyszczających.
Nie mogłem uwierzyć w to, że wrzucamy OŁÓW, ARSZENIK, a nawet RAD,
który wytrąca się w procesie powstawania tych zanieczyszczeń.
Z tego, co rozumiem, substancje zanieczyszczające środowisko są przechwytywane za pomocą aparatów absorpcyjnych z dymu kominowego fabryk produkujących nawozy fosforanowe.
Są one bardzo bogate we fluor, bardzo toksyczne,
ale gdy rozcieńczymy to w zasobach wody pitnej do 1ppm, wygląda to rzekomo całkiem bezpiecznie.
Moje obawy to to, że z wiekiem rośnie ilość zakumulowanych substancji w naszym ciele, wiemy, że ołów kumuluje się w tkankach miękkich, mózgu oraz w kościach.
Wiemy też, że ołów akumuluje się w zębach, czyniąc je podatniejszymi na ubytki.
Moją kolejną obawą jest skażenie radem, który został znaleziony w kwasie heksafluorokrzemowym, a teraz o tym wiemy, że przemysł nawozów fosforanowych, gdy produkuje sztuczny nawóz fosforanowy to wypuszcza część tego radu z ziemi, który odzyskiwany jest teraz w aparatach absorpcyjnych z dymu razem z fluorkiem przemysłowym,
a później to wszystko trafia do wody, którą pijemy. Dalej odnalazłem artykuł napisany przez Filkensteina w którym stwierdza się, że rad jest źródłem czy też jedną z głównych przyczyn kostniakomięsaka [rak kości], które dotykają kanadyjskie dzieci.
Artykuł ten opisywał powiązanie pomiędzy obecnością radu w wodzie, a kostniakomięsakiem u dzieci.
Jak sądzisz, ilu stomatologów w Kanadzie świadomych jest, że ten materiał, fluor wykorzystywany przy fluoryzacji wody
w rzeczywistości jest niebezpiecznym odpadem przemysłowym? Myślisz, że większość ma tego świadomość?
Większość nie ma o tym pojęcia. Skoro jedyna osoba w kraju, która naucza o prewencji stomatologicznej tego nie wiedziała, to sądzisz, że ktokolwiek inny może to wiedzieć? Myślę, że ani jeden dentysta to wiedział, dopóki zagadnienie fluoryzacji nie stało się zagadnieniem bardziej otwartym z powodu przeciwników fluoryzacji.
Gdy rozmawiasz z innymi dentystami i mówisz im o tym odpadzie przemysłowym, jaka jest ich reakcja?
Ich pierwszą reakcją jest: udowodnij to! Nie wierzą.

Czym jest fluoroza zębów? Co ją powoduje?

Fluoroza jest po prostu deformacją/zniekształceniem szkliwa zębów.
W rzeczywistości fluoroza zębów wpływa nie tylko na szkliwo zęba, ale również na jego zębinę. Zębina to tkanka wewnątrz zęba.
Zewnętrzna warstwa zęba to szkliwo i to właśnie widzimy na zdjęciach, chodzi o te białe plamy widoczne na uzębieniu dzieci. To jest to co określamy mianem fluorozy zębowej.
Najogólniej mówiąc, fluor zakłóca właściwy rozwój zębów.

Większość dzisiejszych badań naukowych pokazuje nam, że w miastach fluoryzujących wodę mamy do czynienia z dwukrotnie większą ilością przypadków fluorozy zębowej, niż w obszarach gdzie fluoryzacja wody nie jest przeprowadzana, a próchnica zębów jest na takim samym poziomie.
Po drugie, fluor akumuluje się w organizmach ludzi.
Mam wiele dowodów, które mogę pokazać, że nawet jeśli powstrzymamy ekspozycję na fluor we wczesnym wieku, dzieci nadal będą miały symptomy fluorozy w tylnych zębach, ponieważ ich kości są nasycone fluorem.
Ich ciała wychwyciły nadmierne ilości fluoru z wody, pasty do zębów oraz z jedzenia,
że ich kości zawierają nadmiar fluoru. To kości są źródłem fluoru, który powoduje fluorozę zębową.
Teraz, ponieważ ich kości zawierają tak wiele fluoru, mamy więcej powodów do obaw o rozwój ich zębów,
ewentualny późniejszy rozpad zębów, nieprawidłowy zgryz, możliwe złamania kości, problemy z rozwojem szkieletu.
Jest wiele obaw wynikających z badań, że obecność fluoru w układzie kostnym dzieci nie przyczynia się do niczego dobrego.
Do tego należy dodać ryzyko kostniakomięsaka.
Wyjaśnij co to jest Kostniakomięsak. Jest to rak kości.

Wiemy za to z badań nad zwierzętami, że siła kości zaczyna spadać wraz z wyższą zawartością w nich fluoru.
Fluor sprawia, że kości stają się bardziej łamliwe, ponieważ kryształy są upchane ciaśniej, a te kryształki sprawiają, ze kości zaczynają przypominać kryształy przez co można je łatwiej skruszyć, a kości bogate w fluor stają się bardziej podatne na złamanie, są bardziej kruche, łatwiej je złamać.
To wygląda na spójne z tymi badaniami dotyczącymi złamań bioder.
Tak. Wzrastająca ilość fluoru, na który narażeni są ludzie ze Stanów Zjednoczonych
tylko z samej fluoryzowanej wody, może przyczyniać się do łamliwości ich kości.
Oczywiste jest, że im więcej fluoru dostarczamy do organizmu, tym więcej się go odkłada w kościach, a jeśli z powodu fluoryzowanej wody nagromadzi się go wystarczająco w kościach, skończy się tym, że ich łamliwość może być większa niż przeciętnie.
Oczywiste jest też, że niepokoi nas kwestia złamań bioder, ponieważ wiąże się z nią olbrzymi koszt dla służby zdrowia.
Badania pokazują, że sieje to spustoszenie dla tych ludzi, szczególnie dotyka to starszych kobiet, które kończą na wózku inwalidzkim i/ lub w domach spokojnej starości.

Fluor i bomba atomowa: konflikt interesów Harolda Hodge’a

Lucas dokładnie przyglądał się roli kluczowego naukowca jakim był Harold Hodge w debacie na temat fluoryzacji wody.
Harold Hodge od czasów zimnej wojny jawił się jako czołowy naukowiec broniący stosowania niskich dawek fluoru i korzyści wypływających z fluoryzacji wody.
Doktor Harold Hodge, wybitny toksykolog, szczegółowo przebadał kwestię bezpieczeństwa fluoryzacji wody.
Przedstawiciele służby zdrowia ufali słowom Harolda Hodge’a jak żadnemu innemu naukowcowi w kwestii fluoru, był poważaną postacią na wysokim szczeblu podejmowania decyzji prawie przez całą swoją naukową karierę.
To prowadzi nas do podstawowego punktu, fluor jest bezpieczny.
Myślę, że mogę przedstawić konkluzję, że nie ma zagrożenia dla zdrowia, które usprawiedliwiałoby odkładanie w czasie fluoryzacji wody.
Dziś wiemy, że Harold Hodge był jednym z współprzewodniczących w eksperymentach nad napromieniowaniem ludzi,
w ramach których obywatelom hospitalizowanym w szpitalu w Rochester, wstrzykiwano pluton, a dokonywali tego naukowcy, którzy działali zgodnie z zaleceniami Harolda Hodge’a.
Na ten temat została napisana cała książka. O działaniach Harolda Hodge’a wiemy po części dzięki śledztwom dokonywanym przez reporterów, takich jak choćby Eileen Welsome, która otrzymała nagrodę Pulitzera za odkrycie imion i nazwisk osób, którym wstrzykiwano PLUTON.
Imię Harolda Hodge’a pojawia się niemal na każdej stronicy tej książki, pojawia się tez w późniejszym prezydenckim dochodzeniu w kwestii eksperymentów radiacyjnych.
Połączmy teraz kropki. Jeśli Harold Hodge i uniwersytet w Rochester
wstrzykiwali ludziom pluton i uran, a w tym samym czasie zapewniali nas o bezpieczeństwie fluoryzacji, pytanie brzmi: jaki związek zachodzi między tymi faktami?
Więc jaki był związek? Harold Hodge był głównym toksykologiem Projektu Manhattan,
grupy naukowców i inżynierów, którzy pracowali nad budową bomby atomowej podczas II Wojny Światowej i we wczesnych latach zimnej wojny.
Hodges odpowiedzialny był za ustalanie toksykologicznych właściwości wielu substancji chemicznych, które służyły do zbudowania bomby atomowej.
A jedną z tych substancji, która wielce go interesowała, był fluor.
Projekt Manhattan wymagał olbrzymich ilości fluoru do wyprodukowania broni nuklearnej, bomby jaka zrzucona została na Hiroszimę.
Tak więc w ramach Projektu Manhattan było zainteresowanie toksycznymi właściwościami fluoru.

„Z powodu roszczeń oto, że opary fluorku szkodzą zarówno zwierzętom jak i ludziom na obszarze New Jersey… Uniwersytet w Rochester przeprowadza eksperymenty, aby ustalić toksyczne działanie fluoru” Lt. Col. Cooper B. Rhodes do generała Leslie Grovesa, 2 maja 1946

Dokumenty, które odkryłem wraz z Joel Griffithsem w archiwach pochodzących z Manhattan Project i Komisji do spraw energii atomowej były bardzo jasne i jednoznaczne.
Wydział toksykologii na uniwersytecie Rochester, który był pod kierownictwem Harolda Hodge’a, został poproszony o dostarczenie informacji medycznych, które mogłyby pomóc amerykańskiemu rządowi bronić się przed pozwami w których armia i rząd amerykański byli oskarżani o zanieczyszczenie fluorem.

Informacje które sugerowałyby lub mogły zachęcić do roszczeń przeciwko Komisji Energii Atomowej lub jej podwykonawcom, takie jak fragmenty opublikowanych artykułów powinny być zredagowane lub usunięte.” Komisja Energii Atomowej, 8 październik 1947

Jak wynika z odtajnionych rządowych dokumentów, publikacja naukowych informacji, zebranych przez naukowców z Komisji Energii Atomowej, takich jak Harold Hodge, mogłaby przyczynić się zwiększenia szans pozwów sądowych przeciwko programowi budowy bomby atomowej, przez pracowników lub społeczności mieszkające blisko tych prac co było zakazane.
Jeśli fluoryzację wody uznano by za szkodliwą, to wówczas zarówno amerykański program budowy bomby, jak i wiele ośrodków przemysłowych przyczyniających się do zanieczyszczenia, zostałyby otwarte na zmasowane oskarżenia sądowe.
Nie było więc nadziei na to, że Harold Hodge przyzna, że fluoryzacja wody jest niebezpieczna, albo to, że fluorek nawet w niewielkich dawkach jest toksyczny, ponieważ gdyby to powiedział spowodowało by to wiele problemów dla projektów armii oraz planów budowy broni nuklearnej.

„Dokumenty wskazują, że badania fluoru na Uniwersytecie w Rochester… były przeprowadzone pod kątem przewidywanych pozwów sądowych przeciwko programowi atomowemu z powodu uszczerbków na zdrowiu. Badania prowadzone pod kątem pozwów sporządzone przez obrońców nie zostałyby dzisiaj uznane jako naukowe z powodu nieodłącznej stronniczości, aby udowodnić bezpieczeństwo tej substancji chemicznej” Jacqueline Kittrell, prawnik społeczny, 1997

Laboratorium Kettering: Sprzedaj nam ołów, sprzedaj nam fluor

Dla ludzi znających historię medycyny i nauki w tym kraju Laboratorium Kettering kojarzy się z jednym z największych prywatnych laboratoriów zajmujących się problemami związanymi z toksycznością.
Było to dobrze finansowane laboratorium, którego dyrektorem Robert A. Kehoe, będący równocześnie poważaną osobą w organach służby zdrowia.
Dziś nazwisko Kehoe znane jest najbardziej za sprawa jego długiej kariery obrony dodawania ołowiu do benzyny jako bezpiecznego procederu.
Kehoe spędził całą swoją zawodową karierę przy swym pulpicie w laboratorium Kettering, zapewniając naród, że dodawanie ołowiu do benzyny jest całkowicie bezpieczne.
Oczywiście, zostało to całkowicie obalone.
Duży stopień urazów zdrowotnych, neurologicznych urazów u samych dzieci spowodowane dodawaniem ołowiu do benzyny jest prawie niepoliczalne.
Za to tak naprawdę możemy być wdzięczni doktorowi Robertowi Kehoe.
W jego imieniu dodawano ołów do benzyny w ciągu jego zawodowej kariery.
Robił to dobrze, a był opłacany przez Ethyl Corporation produkującą tetraetyloołów [czteroetylek ołowiu].
Dokładnie taką samą pracę jaką zrobił piorąc powszechny obraz ołowiu dla przemysłu zrobił z fluorem.
Kehoe razem z Haroldem Hodge’em byli głównymi obrońcami tezy, że fluor jest bezpieczny w miejscu pracy, a także był jednym z głównych zwolenników fluoryzacji wody.
Robert Kehoe i Instytut Kettering w imieniu przemysłu oraz Narodowego Instytutu Badań Dentystycznych, skompilowali obszerną bibliografię abstraktów na temat toksyczności fluoru i roli fluoru w zdrowiu publicznym.
Praca ta była finansowana przez: Alcoa, Aluminium Company of Canada, American Petroleum Institute, DuPont, Kaiser Aluminium, Reynolds Metals, US Steel jak również wiele innych korporacji oraz Narodowy Instytut Badań Stomatologicznych.
Jeśli zagłębimy się w materiałach doktora Kehoe i Laboratorium Kettering,
wówczas natrafimy na istnienie ukrytego i nieznanego podmiotu, zwanego jako „Komitet Prawników ds. Fluoru”.
Kehoe pracował dla Komitetu Prawników ds. Fluoru, na uniwersytecie w Cincinnati działając na jego zlecenie tego komitetu i dostarczając amunicję temu komitetowi, aby mogli bronić swoich korporacyjnych klientów takich jak ALCOA, DuPont, Monsanto, US Steel w pozwach związanych z fluorem.

„Pytanie o bezpieczeństwo publiczne w związku z fluoryzacją wody nie istnieje z naukowo medycznego punktu widzenia” Robert Kehoe, 1957

Pogrzebana nauka, pogrzebani robotnicy

Wśród dokumentów Roberta Kehoe znajduje się badanie medyczne
zawierające najbardziej aktualny stan wiedzy, badanie o wartości stu tysięcy dolarów w którym psu rasy beagle podano do oddychania fluor w ilościach zbliżonych do warunków pracy kobiet i mężczyzn pracujących w przemyśle aluminiowym czy w jakimkolwiek innym przemyśle w którym występuje fluorek.
Co stało się z badanym psem beagle? Badanie to wykazuje, że fluorek okazuje się głęboko toksyczny dla zwierząt laboratoryjnych.
Pies beagle, który wdychał sześć dni w tygodniu fluor, dokładnie tak jak robotnicy,
odniósł rozległe obrażenia płuc oraz uszkodzenia węzłów chłonnych.
Jeśli ktoś sądzi, że podzielono się tymi informacjami medycznymi z amerykańskimi lekarzami czy z robotnikami chodzącymi do tych lekarzy i pytającymi dlaczego są chorzy na rozedmę płuc to jest w błędzie, bo badanie i jego wyniki przekazano Komitetowi Prawników ds. Fluoru i pogrzebano.

Zohydzanie odmiennego zdania.

Od samego początku opozycja wobec fluoryzacji była porównywana do ludzi wierzących w to, że ziemia jest płaska lub bycie przeciwko narodom zjednoczonym.
Opozycję przeciwko fluorkowi zrównywano z szarlatanerią lub paranoją.
W rzeczywistości było to medialna nagonka/obsmarowywanie.
W 1950 roku publiczna służba zdrowia zatwierdziła fluoryzację wody i niemal natychmiast powstał narodowy ruch przeciwników fluorkowi,
który prowadzony był przez doktora George’a Woolboota. Każdy z nas powinien znać imię doktora George’a Woolboota.
Był to pierwszy lekarz, który ostrzegał o niebezpieczeństwie śmiertelnych reakcji alergicznych na penicylinę.
Był również jednym z pierwszych lekarzy, który przestrzegał przed rozedmą płuc spowodowaną paleniem papierosów.
Prowadził swoją własny gabinet lekarski w Detroit w stanie Michigan.
Ludzie przychodzący do niego skarżyli się na różnego rodzaju dolegliwości, niewyjaśnione dolegliwości, takie jak:
bóle pleców, bóle żołądkowo-jelitowe, osłabienie mięśni czy bóle głowy.
Odkrył, że przyczyną tych dolegliwości jest przyjmowanie niewielkich dawek fluoru.
Jak w przypadku każdego rodzaju substancji chemicznej czy leku, zawsze znajdzie się niewielka grupa ludzi, którzy reagują wyjątkowo alergicznie na pewne substancje chemiczne. Doktor Woolboot ustalił, że jest to fluor.
Dlatego też zaczął prowadzać całe serie podwójnie ślepych eksperymentów,
w ramach których podawał pacjentom do wypicia fluoryzowaną wodę bez ich wiedzy i symptomy alergiczne powracały.
Nazwisko Woolboota bardzo szybko zamiast stać się gigantem ochrony zdrowia publicznego, zobowiązanym do ochrony zdrowia publicznego, ktoś kto ostrzegał nas przed penicyliną czy tytoniem, zamiast tego George Woolboot stał się marginalną postacią, która była krytykowana za swój sprzeciw wobec fluorku i to jest coś co ciągle się powtarza, raz po raz i nadal będą się powtarzało.
Wypowiadanie się jako dentysta czy lekarz przeciwko fluorowi to coś niedopuszczalnego i było zabójcze dla twojej kariery.
Nie znamy dziś imienia George’a Woolboota, ponieważ został on zdyskredytowany i oczerniony przez służbę zdrowia za swój sprzeciw wobec fluoryzacji.

Fluor i Mózg: „Fajerwerki w Instytucie Forsyth”

Pierwsze dwa rozdziały mojej książki opowiadają historię doktor Phyllis Mullenix,
która pracowała w Instytucie Stomatologicznym Forsyth, pomagała wynaleźć nową technologię służącą badaniu neurotoksyczności substancji chemicznych.
Nazywano to komputerowym systemem rozpoznawania wzorców.
Istotą technologii jakiej używała doktor Mullenix była możliwość robienia zdjęć oraz nagrań wideo zwierzętom, którym podawano w niewielkich dawkach substancje chemiczne, a następnie używała komputerów w celu analizy wzorcowych zachowań zwierząt i zakłóceń w tych zachowaniach w chwili, gdy podano zwierzęciu daną substancję chemiczną.
Mullenix pracując w tym instytucie badała substancje chemiczne wykorzystywane w stomatologii.
Została poproszona o zbadanie fluoru. Na to Phyllis Mullenix odpowiedziała:
nie będę marnowała swojego czasu na badanie fluor, fluor podaje się dzieciom, jest on dobry dla dzieci, podaje się go już od wielu lat.
Będę marnować tylko czas badając fluor. Zrobiła to jednak, ponieważ takie dostała polecenie.
Phyllis Mullenix odkryła, że fluor nawet w bardzo niewielkich dawkach powoduje
u zwierząt laboratoryjnych reakcje takie jak zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi.
Wzorzec zachowania, który zaobserwowaliśmy okazał się typowy dla innych neurotoksycznych substancji, które powszechnie znane z tego, że powodują zaburzenia takie jak nadpobudliwość, problemy z pamięcią lub zaburzenia ilorazu inteligencji.
Gdy po raz pierwszy zaprezentowałam wyniki tych badań pewnej osobie, która siedziała i słuchała tego o czym mówię, zostałam przez nią zapytana: czy masz pojęcie o czym mówisz? Mówisz nam, że przyczyniamy się do redukcji ilorazu inteligencji u dzieci?
Odpowiedziałam, że zasadniczo, TAK, wiem co mówię.
W ciągu kilku dni od zgody na publikację doktor Mullenix została zwolniona z Forsyth Dental Centre. Od tego czasu nie otrzymała funduszy na kontynuację jej badań.
Przeszła od bycia wybitnym neurotoksykologiem w finansowanej przez przemysł placówce badawczej mającej afiliacje z Instytutem Badań Harvard do bycia głosem wołającym na puszczy.
Od tego momentu nie otrzymała żadnego grantu na prowadzenie badań, ani też akademickiej pozycji jako badacza naukowego, a wszystko to dlatego, że jej sprzeciw wobec fluoryzacji wody stał się publiczny.

Kwestionowanie ortodoksji

Centrum Kontroli Chorób stwierdza, że fluoryzacja wody to jedno z dziesięciu najważniejszych osiągnięć w kwestii zdrowia publicznego z jakimi mieliśmy do czynienia w XX wieku. W jaki sposób obywatele mogą sobie poradzić z takim stwierdzeniem?
POPRZEZ KWESTIOWANIE AUTORYTETÓW.

Przez całe lata establishment służby zdrowia powtarzał nam, że ołów w benzynie był bezpieczny.
Dziś natomiast wiemy, że mózgi dzieci doznawały uszkodzeń spowodowanych dodawaniem ołowiu do benzyny.
Implikacje tych dokumentów, które ujrzały światło dzienne, następstwa tych pogrzebanych badań medycznych, które stały się teraz własnością publiczną jako rezultat publikacji mojej książki, jako rezultat pracy medycznej dokonanej przez ludzi takich, jak Phyllis Mullenix,
dzięki woli mówienia prawdy, z jaką spotkaliśmy się na przykład u toksykologa doktora Williama Marcusa, wszystkie implikacje tych badań i odkryć mówią nam, że dzieje się coś straszliwie złego, a my pogubiliśmy się i nadszedł już czas zmiany.
Zmiany mogą nadejść tylko jako rezultat odwagi, jako rezultat chęci inwestowania własnego czasu.
Myślę, że już czas by mówić głośno i otwarcie, Już czas, żeby się organizować i wspólnie walczyć o zmianę.

Fluor Dean Burk

Era roztrzaskanych iluzji – napisy PL

 

Struktura historii podtrzymywana jest razem przez dwa niezwykle ważne i całkowicie odmienne połączenia, dwa momenty w czasie na które nikt nie jest uodporniony:
moment olśnienia oraz moment katastrofy.
Czasami te dwa elementy przeplatają się ze sobą tworząc wyjątkową epokę.
Ludzie często budzą się i zaczynają rozumieć środek wielkich kryzysów
i niezmiennie, wielkie kryzysy mogą wybuchnąć gdy ludzie przebudzają się.
Są to chwile, gdy grawitacja społeczna ulatnia się, kiedy spoiwo normalności zaczyna się rozpływać w nicość, a my zaczynamy dostrzegać prawdziwe fundamenty naszego świata, jeśli takowe w ogóle istnieją.

Katastrofa wydarza się wtedy gdy zbyt wielu ludzi odmawia
zaakceptowania faktu, że wokół nas działają dwa wszechświaty.
Jest zimna i twarda rzeczywistość, która leży u podstaw wszystkiego, a na powierzchni leży zasłona z oszust i ustępstw. Im bardziej ludzie odstępują od żywotnych prawd, aby cieszyć się komfortem jaki daje iluzja, tym bardziej roztrzaskany będzie umysł
gdy te iluzją upadną. Te dwa światy mogą współistnieć jedynie przez krótki okres czasu i zawsze, wcześniej czy później dojdzie między nimi do kolizji. Nie ma innej możliwości.

 

 

Niewidoczne sprężyny

Źródło: O czym lekarze Ci nie powiedzą – maj-czerwiec 2015

Grupy wsparcia pacjentów walczą o rejestrację nowych leków dla swych członków – pod powierzchnią kryje się jednak znaczący wpływ wielkich koncernów farmaceutycznych

Załóżmy, że właśnie zdiagnozowano u Ciebie przewlekłe schorzenie – co zrobisz w pierwszej kolejności? W naszych czasach wiele osób sięga natychmiast po iPhone, iPad lub laptop, by przeszukać Google. Na pierwszych miejscach wśród rezultatów wyszukiwania pojawią się grupy wsparcia chorych. I cóż w tym złego? W końcu mają pomagać pacjentom, dostarczając im wyważonych i obiektywnych informacji na temat danego schorzenia i dostępnych metod jego leczenia.

Przy bliższym zbadaniu okaże się jednak, że większość proponowanych terapii opiera się na lekach wydawanych na receptę, podczas gdy metody alternatywne traktowane są bardzo pobieżnie. Jeszcze dokładniejsze zgłębienie tematu ujawni, że – zupełnie przypadkowo – producenci owych leków są również sponsorami grup wsparcia pacjentów.

Taka forma pośredniego lobbingu stosowana jest powszechnie przez wielkie koncerny farmaceutyczne już od wielu lat. Nadano jej już nawet nazwę: astroturfing, wywodzącą się od marki sztucznej trawy, jaką pokrywane są boiska sportowe. Astroturfing oznacza fałszywą oddolną kampanię, obejmującą sponsorowanie grup wsparcia pacjentów, niezależnych grup lobbystycznych, takich jak Sense About Science, oraz fałszywe błogi, znane jako „flogi”.

Badanie przeprowadzone wśród 29 grup wsparcia pacjentów ujawniło, że 27 z nich było pod tak silnym wpływem sponsorujących je firm farmaceutycznych, że podawało pacjentom wiadomości nieobiektywno i stronnicze. Minimalizowano i bagatelizowano skutki uboczne leków, jednocześnie przesadnie zachwalając skuteczność intensywnie promowanych terapii. Tylko nieliczne grupy wspominały o jakichkolwiek zamiennikach farmaceutyków.

Chociaż działania takie mają miejsce od lat, dopiero niedawno powiązania między koncernami farmaceutycznymi a grupami wsparcia pacjentów zostały nagłośnione. Narodowy Fundusz Zdrowia (NHS) w Walii umieściła niedawno lek stosowany w stwardnieniu rozsianym (SM), Sativex (nabbdmols), na swej liście leków bezpiecznych i skutecznych, a kluczową rolę w lobbingu leku odegrała grupa wsparcia pacjentów MS Trust.

– Będąc organizacją charytatywną, prowadziliśmy długą kampanię na rzecz szerokiej dostępności Sativexu przez wzgląd na poważny wpływ na spastyczność SM (wzmożonego napięcia mięśni) w codziennym życiu – powiedziała stacji BBC dyrektor ds. rozwoju usług tej grupy.

Nie wspomniała jednak o tym, że firma Bayer, producent Sativexu, sponsoruje jej grupę, a w latach 2012 i 2013 przekazała na jej rzecz 5 tys. funtów. Nie ma też o tym żadnej wzmianki na stronie internetowej grupy ani w jej wydawnictwach. W dorocznym przeglądzie uwzględniono wprawdzie fundusze pozyskane od korporacji w wysokości 54 121 funtów, acz nie wyszczególniono, kim byli sponsorzy.

Firmy farmaceutyczne zmuszone są jednak – na mocy wytycznych Stowarzyszenia Brytyjskiego Przemysłu Farmaceutycznego – do zachowania większej przejrzystości. Bayer ujawnia więc na swej stronie internetowej,
że dokonał wspomnianej wpłaty 5 tys. funtów, a z kolei Genzyme – firma należąca do koncernu Sanofi – podarowała 15 tys. funtów. Tak się składa, że Genzyme jest wytwórcą innego leku stosowanego w stwardnieniu rozsianym – teriflunomidu. Firma Biogen Idee przekazała na rzecz MS Trust 50 tys. funtów. Produkuje ona trzy leki wykorzystywane w leczeniu SM: peginterferon beta-la, famprydy-nę i dimetylofumaran, a nad kilkoma kolejnymi właśnie pracuje.

W czerwcu bieżącego roku Michelle Mitchell, przewodnicząca innej grupy wsparcia dla pacjentów z SM – MS Society – skrytykowała brytyjski Narodowy Instytut Zdrowia i Jakości Klinicznej (NICE) za blokowanie dostępu do „zmieniających jakość życia” leków, takich jak nabbdmols (Bayer) i fampry-dyna (Biogen), „choć są one dopuszczone do użycia i okazały się skuteczne w ułatwianiu pacjentom chodzenia i w łagodzeniu bolesnych skurczów mięśni”;. Nie wspomniała przy tym, że jej organizacja sponsorowana jest przez producentów tych leków: Biogen przeznaczył na ten cel 21 tys. funtów, a Bayer 5 tys. funtów.

Zarówno MS Trust, jak i MS Society aktywnie działały na rzecz zatwierdzenia przez Szkockie Konsorcjum Leków (SMC) teriflunomidu wytwarzanego przez Genzyme, a sprzedawanego pod nazwą Aubagio, nie ujawniły jednak, że były sponsorowane przez tegoż dostawcę leku. W 2013 r. Genzyme przekazał 31 700 funtów na rzecz MS Society i kolejne 38 tys. funtów na rzecz MS Trust. Konsorcjum SMC jest szkockim odpowiednikiem Instytutu NICE; określa, czy dany lek przynosi korzyść, czy jego cena nie jest wygórowana, i czy powinien zostać dopuszczony do stosowania przez Krajową Służbę Zdrowia (NHS).
Niewidoczne sprężyny Grupy wsparcia dla pacjentów z SM nie są jedynymi, które zalecają leki produkowane przez swych sponsorów. Dochodzenie prowadzone przez szkocką gazetę „Sunday Herald” ujawniło, że osiem innych niedawnych decyzji podjętych przez SMC – oprócz Aubagio – było przedmiotem intensywnego lobbingu ze strony grup wsparcia pacjentów, z których wszystkie dziwnym zbiegiem okoliczności były sponsorowane przez producentów tych leków2.

• The National Ankylosing Spon-dylitis Society (Krajowe Towarzystwo Zesztywniającego Zapalenia Stawów Kręgosłupa) było gorącym orędownikiem zatwierdzenia leku Cimzia, wytwarzanego przez UCB Pharma UK. W 2013 r. firma farmaceutyczna przekazała Towarzystwu 26 850 funtów. SMC zatwierdziło stosowanie leku przez Krajową Służbę Zdrowia.

• Skin Conditions Campaign Scotland (Szkocka Kampania Schorzeń Skórnych) wspierała wniosek złożony do SMC przez firmę Galderma UK o dopuszczenie żelu przeciwtrądzikowego Epiduo. Kampania otrzymuje corocznie od producenta 2 tys. funtów.

• Novo Nordisk nie uzyskało akceptacji SMC dla swego leku insulinowego Tresiba, pomimo poparcia ze strony South Asian Health Foundation (Połu-dniowoazjatyckiej Fundacji Zdrowia). W 2013 r. wspomniana firma farmaceutyczna przekazała fundacji 35 tys. funtów.

• Firma Celgene uzyskała dopuszczenie swego leku o nazwie Revlimid do ograniczonego stosowania u pacjentów ze szpiczakiem mnogim. Wniosek poparty został przez stowarzyszenie Myeloma UK (Stowarzyszenie Szpiczaka,Wielka Brytania), które przyjęło w ramach darowizny od Celgene w roku 2013 108 tys. funtów, a w 2012 -175 tys. funtów.

• Bayer wystąpił do SMC o zatwierdzenie leku do wstrzyknięć, Eylea, przynoszącego ulgę osobom z upośledzeniem widzenia z powodu obrzęku plamki żółtej i wysiękowej postaci zwyrodnienia plamki żółtej, związanego z wiekiem. The Royal National Institute of Blind People (Scotiand) (Królewski Krajowy Instytut Niewidomych, Szkocja) udzielił poparcia wnioskowi, nie wspomniał jednak o tym, że Bayer podarował mu w 2013 r. prawie 58 tys. funtów, a w 2012 – około 97 tys. funtów. • Merck, Sharp & Dohme nie zdołali przekonać SMC o zaletach infliximabu, ich leku przeciwko wrzodziejącemu zapaleniu jelita grubego, pomimo zabiegów ze strony charytatywnej organizacji Crohn’s and Colitis UK (Stowarzyszenie Choroby Crohna i Zapalenia Jelita Grubego, Wielka Brytania), która w 2012 r. otrzymała od MSD ok. 20 tys. funtów.

• Zezwolenie na stosowanie leku na łuszczycowe zapalenie stawów o nazwie Stelara firmy Janssen-Cilag zostało rozszerzone przez SMC przy poparciu Psoriasis Association (Stowarzyszenia Łuszczycy), obdarowanego przez jego producenta 25 636 funtami w 2011 r. i 9 tys. funtami w 2012 r.

• Firma Boehringer Ingelheim złożyła wniosek o zatwierdzenie leku stosowanego w raku płuc, Gilotrif, a wniosek ten poparła Roy Castle Lung Cancer Foundation (Fundacja Raka Płuc Roya Castle), która otrzymała od wytwórcy specyfiku 16 127 funtów w 2012 r. i 400 funtów w roku ubiegłym.

Sponsoring nie całkiem ukryty

Grupy wsparcia pacjentów odgrywają istotną rolę w procesie decydowania o tym, które leki powinny być dostępne. W Szkocji mają też możliwość zgłaszania wniosków do SMC. Dwóch byłych prezesów tego Konsorcjum nadesłało do „Sunday Herald” list, w którym poddają w wątpliwość słuszność utrzymywania tak uprzywilejowanej pozycji tych grup.

Profesorowie David Webb i Kenneth Paterson napisali: „Być może powinniśmy rozważyć, czy zaangażowanie pewnych grup lub osób w proces podejmowania decyzji nie jest niestosowne ze względu na kierujące nimi interesy, lub przynajmniej zapewnić całkowitą jawność tych interesów podczas dyskusji”.

Czasami sponsoring ma postać subtelną i ukrytą. Czasami jest bardziej jawny, jak w przypadku GlaxoSmithKline (GSK), gdy sponsorowało ono Ekbom Support Group – grupę wsparcia dla osób z zespołem niespokojnych nóg (RLS). GSK nie tylko zapewniało finansowanie grupy, lecz także zamieściło na jej stronie internetowej reklamę przekierowującą do własnej witryny GSK, gdzie promowano ich lek wykorzystywany w chorobie Parkinsona, Adartrel (ropinirol), jako lekarstwo na RLS.

Niestety, reklama ukazała się na stronie na całe osiem miesięcy przed tym, nim lek został zatwierdzony.

Organizacja Prescription Medicines Code of Practice Authority (PMCPA), nadzorująca reklamowanie leków w Wielkiej Brytanii, oceniła, że GSK „w rezultacie kierowało pacjentów do strony internetowej, zawierającej mylące informacje na temat bezpieczeństwa stosowania ropinirolu (…) co mogło pośrednio zachęcać pacjentów do zwracania się do swych lekarzy o przepisanie tego leku”3.

Nie wszystkie grupy wsparcia pacjentów akceptują farmaceutyczny sponsoring. Fundacja zdrowia psychicznego MIND odmawia przyjmowania pieniędzy od firm farmaceutycznych, a jej dyrektorka do spraw pozyskiwania funduszy, Cathleen Miles, powiedziała w wywiadzie dla „British Medical Journal” – „Jedynie pozostając całkowicie niezależnymi od firm farmaceutycznych, możemy zachować niezależność głosu i oferować obiektywne informacje wszystkim, którzy zgłoszą się do nas po wsparcie i pomoc w podjęciu decyzji, jaka terapia będzie dla nich najlepsza”4.

Ci, którzy przyjmują jednak datki od wielkich koncernów farmaceutycznych, utrzymują, że producenci leków stanowią tylko niewielki procent ofiarodawców i że ich darowizny nie mają wpływu na decyzje podejmowane przez grupę. Twierdzą, że dobro pacjentów jest dla nich najważniejsze, można jednak mieć co do tego poważne wątpliwości – widząc, jak wiele faktów starają się utrzymać w tajemnicy.

Niestety, mechanizmy jawności nie działają jeszcze w Polsce. Dopiero od połowy przyszłego roku firmy farmaceutyczne ujawniać będą wysokość wynagrodzenia wypłaconego lekarzowi za przeprowadzony wykład, darowizny dla szpitali. Do publicznej wiadomości podane zostaną m.in. wysokość przekazanych darowizn, wiadomości o sponsoringu wydarzeń oraz koszty związane z podróżami. Ujawniane będą również szczegóły współpracy z instytucjami naukowymi i szpitalami, a także informacja o świadczeniach związanych z działalnością badawczo-rozwojową. Będzie to dotyczyło jedynie firm farmaceutycznych zrzeszonych w Związku Pracodawców Innowacyjnych Firm Farmaceutycznych INFARMA oraz tych, które przyjęły „Kodeks Przejrzystości”. Został on opracowany przez Europejską Federację Przemysłu i Stowarzyszeń Farmaceutycznych (EFPIA), a w Polsce wdraża go INFARMA, będąca członkiem EFPIA. Dotychczas „Kodeks przejrzystości” zaakceptowały wszystkie firmy zrzeszone w INFARMIE (29) oraz trzy firmy farmaceutyczne nie będące członkami tego związku. Do tego czasu warto uważnie przyglądać się stowarzyszeniom pacjentów, lobbują-cym wprowadzenie danego leku i nie wahać się zadawania pytań o to, kto i w jakich kwotach je sponsoruje.

Bryan Hubbard

 

BIBLIOGRAFIA
1 The Telegraph, 9 June 2014; http://goo.gl/KAnmbE
2 Sunday Herald, 15 June 2014; http://goo.gl/Jjsb22
3 http://goo.gl/JldXQe
4 BMJ, 2014; 349: g5892

 

Astroturf i Manipulacja Medialna – Sharyl Attkisson

Wpisujecie hasło „szczepienia” w wyszukiwarce Google i co się pojawia? Cała masa propagandy! Jak dotrzeć do prawdy? Jak nauczyć się zauważać, że pewne strony są sponsorowane, a niektórzy komentatorzy – są płatnymi Trollami. Eksperci w swojej roli – ASTROTURF. W tej otwierającej oczy przemowie, doświadczona dziennikarka z CBS, Sharyl Attkisson, wyjaśnia, co to jest Astroturf oraz jak wiadomości multimedialne są skutecznie manipulowane, aby wpłynąć na Waszą opinię. Łącznie z Wikipedią, o której również jest mowa w tym materiale… A szczególnie powinni to obejrzeć wszyscy zwolennicy szczepień, którzy uważają, iż potrafią wyszukać rzetelne informacje w Internecie oraz ufają swoim lekarzom – być może te 10minut pomoże obudzić się im z Matrixa, w którym żyją.

David Deida pisał, że „Tylko niektórzy znając i czując prawdę, zaczynają nią żyć i zdecydowanie zmieniają swoje nawyki. Dużo trudniej żyć prawdą niż poczuć ją lub poznać. Poznanie jest najłatwiejsze Umysł jest bardziej giętki, niż emocje czy ciało i dlatego stosunkowo szybko coś przyswaja. Słyszysz coś i natychmiast decydujesz czy coś brzmi dla ciebie prawdziwe.”
Przynajmniej 8 lat temu po raz pierwszy powiedziano mi, że najbardziej czułym, seksualnym miejscem w kobiecym ciele jest umysł, po przeczytaniu tej książki zwiększyło się moje zrozumienie czemu tak jest lub może być. Inny aspekt to szczerość w związku i czy chcesz i jesteś w stanie zmierzyć się z prawdą, przyjąć ją i zaakceptować czy raczej pojawia się tendencja do odwracania głowy i udawania, że nie ma jakiegoś tematu.
Poniżej fragment z książki „Mój tajemny ogród” – Nancy Friday .

WSTĘP

Po raz pierwszy w historii próbujemy ustalić, co rzeczywiście dzielimy z innymi kobietami. Ta książka jest próbą zrozumienia nas samych, a to wydaje się o wiele lepsze niż skazanie się na los Milczącej Płci. Starałam się tu odnaleźć istotne więzi łączące kobiety. Ostatecznie doszłam do ważnego chyba spostrzeżenia: mimo że połowa przebadanych przeze mnie kobiet to Brytyjki, jednak nie ma istotnych różnic między nimi a Amerykankami. By zrozumieć, co to znaczy być kobietą, nie trzeba odwoływać się do jej narodowości czy przynależności klasowej, a jedynie do analizy naszych uczuć i naszych pragnień. Od chwili opublikowania „Mojego tajemnego ogrodu” w Ameryce otrzymałam tysiące listów, które całkowicie pokrywają się z wypowiedziami kobiet z Wielkiej Brytanii: „Nigdy nie sądziłam, żeby inne kobiety miały myśli tego typu. Zawsze myślałam, że z powodu moich seksualnie »wybujałych« wyobrażeń jestem jakimś perwersyjnym monstrum. Teraz czuję, że mogę zaakceptować samą siebie taką, jaką jestem. Dzięki Bogu, nie jestem już sama”.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
SIŁA FANTAZJI

W marzeniach i na jawie, kiedy jestem w łóżku z facetem, moja wyobraźnia podsuwa mi taką fantazję: … z grupką przyjaciół jesteśmy na meczu piłki nożnej, jest bardzo zimno. W cztery czy pięć osób kulimy się pod dużym, kraciastym kocem. Nagle podrywamy się, żeby lepiej widzieć George’a Besta biegnącego w stronę bramki. Gdy on pędzi przez boisko, my biegniemy za nim jak jedno ciało, skręcając się pod kocem, krzycząc z podniecenia. Jeden z mężczyzn, nie wiem który, bo w tym podnieceniu nie odwracam głowy, przysuwa się do mnie bliżej od tyłu. W dalszym ciągu głośno krzyczę, mój głos zlewa się z jego, owiewającym moją szyję. Czuję jego erekcję przez spodnie, gdy daje mi znać dotykiem, abym przysunęła biodra bliżej niego. Besta blokują, ale cała akcja, dzięki Bogu, dalej toczy się w stronę bramki, a my stoimy dalej odwróceni tak, żeby widzieć, co się dzieje na boisku. Wszyscy szaleją. On właśnie wyjął swojego kutasa i już jest między moimi rozsuniętymi nogami; zrobił mi dziurę w majtkach pod krótką spódniczką. Krzyczę coraz głośniej, bo gol wydaje się nieunikniony. Wszyscy podskakujemy to w górę, to w dół, a ja muszę postawić nogę na wyższym stopniu, żeby utrzymać równowagę: w ten sposób mężczyźnie z tyłu łatwiej jest go wsunąć. Wszyscy podskakujemy, obijając się o siebie, a on obejmuje mnie ramieniem, żeby utrzymać nasz rytm. Jest już we mnie, przebił mnie jak wyciorem. O Boże, mam uczucie, jakby doszedł do gardła! „Dalej, Georgie! Dalej, dalej, szybciej, szybciej!” — krzyczymy razem, głośniej niż inni, zagrzewając wszystkich do jeszcze większego dopingu. We dwoje przewodzimy kibicom, jak wodzireje, a w środku czuję, że on, kimkolwiek jest, rośnie coraz bardziej, wpycha się we mnie z każdym ruchem coraz głębiej i wyżej, aż aplauz dla Besta staje się rytmem naszego pieprzenia się, a wszyscy wokoło są po naszej stronie, kibicując i nam, i bramce… trudno to teraz rozdzielić. To decydujące, wszystko zależy od niego; my też urządzamy wyścig, do naszej bramki. Moje podniecenie jest coraz dziksze, tracę nad sobą kontrolę. Krzyczę, żeby Best robił to tak jak my, żebyśmy razem wygrali. A gdy mężczyzna za mną zaczyna jęczeć ściskając mnie w spazmie rozkoszy, Best strzela gola a ja…
— Powiedz mi o czym myślisz — powiedział mężczyzna, z którym byłam w łóżku. Jego słowa dobrze współgrały z fantazją w moim umyśle. Nigdy nie broniłam się przed takimi myślami, gdy kochaliśmy się (tak bardzo byłam pewna naszej spontaniczności i dopasowania), że bez oporu powiedziałam mu o czym myślałam.
Wstał z łóżka, założył spodnie i wyszedł.
Leżąc tam, pośród pogniecionych prześcieradeł, nagle odrzucona, nie rozumiejąc właściwie dlaczego, patrzyłam jak się ubierał. Próbowałam wytłumaczyć, że to tylko wyobraźnia, że nie chciałam naprawdę tego drugiego mężczyzny na meczu. On nie miał twarzy, był nikim! Nie miałabym w ogóle takich myśli, nie mówiąc już o wypowiadaniu ich, gdybym nie była tak podniecona, gdyby on, mój prawdziwy kochanek, nie
podniecił mnie do tego stopnia, że poczułam swoje ciało, całą siebie, nawet swój umysł. Czy naprawdę nie widział tego? On i jego wspaniałe namiętne kochanie sprowadziło te myśli, a one z kolei podsyciły moją namiętność. Powinien być dumny, szczęśliwy za nas oboje…
Jedną z rzeczy, które zawsze podziwiałam u mojego kochanka, było to, że był jednym z niewielu mężczyzn, którzy rozumieli, że w łóżku może być wesoło i zabawnie. Niestety, nie uważał, że moja fantazja futbolowa jest śmieszna czy zabawna. Jak powiedziałam, po prostu wyszedł.
Jego złość i wstyd dopiero zrozumiałam dzięki napisaniu tej książki — pojęłam, jak bardzo mnie zranił. Był to początek końca naszego związku. Do tego momentu zawsze krzyczał: „Więcej!” Byłam przekonana, że nie ma takiego obszaru, do którego bym nie doszła, a który by nie podniecił go jeszcze bardziej; jego zachęta była jak prztyczek dziecka, który daje bączkowi, żeby się kręcił coraz szybciej, tak on nakręcał mnie w kierunku rzeczy, które zawsze chciałam robić, ale byłam zbyt nieśmiała, żeby robić z kimś innym. Nieśmiałość na pewno nigdy nie była w moim stylu, ale w łóżku, w dalszym ciągu byłam kochaną córeczką mamusi. Czułam, że on uwolnił mnie od tego niepotrzebnego panieńskiego skrępowania, którego nie potrafiłam intelektualnie zrozumieć i od którego nie umiałam uciec. Dumny z moich wyników sprawił, że i ja byłam z siebie dumna. Kochałam nas oboje.
Spoglądając dziś innymi oczami na mojego wszystko akceptującego kochanka, widzę, że to, co tak radośnie odgrywałam, to były jego, a nie moje niejasno wypowiedziane fantazje, rodem z „Pygmaliona” czy D. H. Lawrence’a. A moje? Nie chciał o nich słyszeć. Nie byłam współautorem tego fascynującego scenariusza „Jak być Nancy”, nawet jeśli to było moje życie. Przeznaczono mi tylko rolę statystki.
Gdzie jesteś, mój były kochanku? Jeśli uraziła cię fantazja o „innym mężczyźnie”, co byś pomyślał o tej z Dalmatyńczykiem Mojego Wspaniałego Wujka Henry’ego w roli głównej? Albo z członkiem mojej rodziny, którego lubiłeś, samym Wspaniałym Wujkiem Henrym, tak jak wyglądał na portrecie wiszącym nad pianinem mojej matki, w czasach, kiedy mężczyźni nosili wąsy, które łaskotały, a kobiety długie spódnice. Czy dostrzegasz, co Wspaniały Wujek Henry robi mi pod stołem? Tylko, że jestem przebrana za chłopca.
Czy na pewno jestem? To bez znaczenia. Dla fantazji to nieważne. Funkcjonują one na zasadzie swoistej elastyczności, zdolności natychmiastowego wchłonięcia każdej nowej postaci, obrazu czy idei — lub też, jak w marzeniach, do których są tak bardzo podobne, przez rozwijanie sprzecznych obrazów w tym samym czasie. Rozszerzają, wydłużają, deformują lub wyolbrzymiają rzeczywistość, przenosząc nas coraz dalej i szybciej w kierunku, gdzie pozbawiona wstydu podświadomość wie, dokąd chce iść. Fantazje proponują zdumionej jaźni niewiarygodną okazję uchwycenia niemożliwego.
Byli i inni kochankowie, i inne fantazje. Ale już nigdy nie przedstawiałam ich sobie nawzajem, Aż do momentu, kiedy spotkałam mojego męża. Dobrego mężczyznę charakteryzuje umiejętność ujawnienia w kobiecie tego co najlepsze, wszystkich jej pragnień. W poszukiwaniu twojej najgłębszej istoty, nie tylko zaakceptuje to, co odkryje, ale też nic niepełnego nie może go zaspokoić. Bill wydobył z powrotem moje fantazje na powierzchnię, z głębin, gdzie roztropnie zadecydowałam, że muszą żyć — żywiołowe i żywotne jak zawsze, to prawda, ale nigdy nie wypowiadane.
Nigdy nie zapomnę jego reakcji, kiedy nieśmiało, z bojaźnią i pewnym zawstydzeniem, zdecydowałam zaryzykować i zwierzyć mu się z tego, o czym myślałam. „Co za wyobraźnia!” — wykrzyknął. „Nigdy sam bym czegoś takiego nie wymyślił. Czy naprawdę o tym myślałaś?”
Jego spojrzenie pełne rozbawionego podziwu przyniosło mi ogromną ulgę; zrozumiałam jak bardzo mnie kochał, a kochając mnie, kochał wszystko, co mogło wzbogacić nasze życie. Moje fantazje były dla niego jak nagłe odkrycie tajemniczego ogrodu rozkoszy, którego nie znał, a do którego miałam go zaprosić.
Małżeństwo uwolniło mnie od wielu rzeczy, a wprowadziło w inne. Jeżeli moje fantazje wydawały się Billowi takie odkrywcze i porywające, dlaczego nie przedstawić ich w powieści, którą właśnie pisałam? Miało to być oczywiście o kobiecie i musieli być inni czytelnicy, poza moim mężem, inni mężczyźni i kobiety, którzy byliby zaintrygowani nowym podejściem do tego, co się dzieje w umyśle kobiety. I rzeczywiście, poświęciłam cały rozdział książki długiemu, idyllicznemu opisowi erotycznych fantazji heroiny. Myślałam, że to będzie najlepsza rzecz w książce, materiał w rodzaju tego, z którego zwykle były zbudowane powieści przeze mnie podziwiane. Lecz mój wydawca, mężczyzna, miał zupełnie inne zdanie. „Nigdy nie czytałem czegoś takiego” — powiedział mi (wystarczająca przyczyna, żeby wreszcie coś takiego napisać, pomyślałam). „Te fantazje zrobiły z bohaterki jakieś seksualne monstrum. Jeżeli ona tak szaleje za tym facetem, z którym jest, kontynuował, i jeśli on jest takim świetnym ogierem, to dlaczego ona myśli o innych szalonych rzeczach… dlaczego nie skupi się na nim?”
A może ja powinnam go zapytać: dlaczego mężczyźni mają seksualne fantazje? Dlaczego chodzą do
prostytutek, żeby robić pewne rzeczy, kiedy mają do dyspozycji oddane damy czekające w domu? Dlaczego mężowie kupują żonom czarne, koronkowe podwiązki i staniki odkrywające sutki, jeśli nie w pogoni za urzeczywistnieniem własnych fantazji? We Włoszech mężczyźni krzyczą „Madonna mia”, kiedy szczytują, i nierzadko się zdarza, o czym czytamy w „Odepchniętym Erosie”, że Anglik z wyobraźnią płaci panience za przywilej skosztowania truskawkowej pianki (tak jak robiła to Nanny), którą ona uprzejmie wepchnęła sobie w pipkę. Dlaczego są akceptowane (i nieustannie są w modzie) komiksy w kółko powtarzające motyw Jasia Przeciętniaczka pożerającego wzrokiem apetyczną blondynę, podczas gdy w dymku nad jego głową kłębi się istna orgia egzotycznych pozycji. Mój Boże! Nie tylko, że nie uważa się tej fantazji za naganną, wprost przeciwnie, należy ona do kanonu żartów, a nawet dykteryjek rodzinnych, które ojciec ze śmiechem opowiada synowi.
Mężczyźni dzielą się fantazjami seksualnymi przy wódce, nazywając je „świńskimi kawałami”; a jeśli się trafi taki, którego to nie bawi, uznają go za dziwnego. Sprośne filmy uświetniają męskie obiady i konferencje handlowe. Ale kiedy Henry Miller, D. H. Lawrence i Norman Mailer — już nie mówiąc o Gene- cie — przelewają swoje fantazje na papier, wtedy uznawane są za to, czym być mogą — za sztukę. Tego typu seksualne fantazje mężczyzn nazywane są powieściami. Dlaczego więc, chciałam zapytać mojego wydawcę, fantazje seksualne kobiet nie mogą być tak samo nazywane?
Nie powiedziałam nic. Insynuacje wydawcy i odejście mojego byłego kochanka uderzyły w moje najczulsze miejsce: tam, gdzie kobieta, nie wiedząc zbytnio o wzajemnych seksualnych odczuciach, jest najbardziej podatna na ciosy. Co to znaczy być kobietą?
Czy nie jestem kobieca? Jedną rzeczą jest zadać to pytanie samej sobie, nie wątpiąc z góry w jakość odpowiedzi, a inną jest poczuć, że to pytanie zostało nagle zadane przez kogoś i poczuć się ocenianym w jakimś nieokreślonym, nieznanym, niewyobrażalnym konkursie czy sądzie. Co to naprawdę znaczy być kobietą? Nie chciałam dyskutować o tym z wydawcą — mężczyzną męskim nad podziw, który prawdopodobnie trzymał rękę na seksualnym pulsie świata (czy nie opublikował Jamesa Jonesa i Mailera, czytając najprawdopodobniej z nimi nie nadające się do druku pieprzne kawałki). Zabrałam siebie, swoją powieść i swoje fantazje i poszłam do domu, gdzie byłyśmy doceniane. Książkę schowałam. Świat nie był jeszcze gotowy na przyjęcie kobiecych fantazji seksualnych.
Miałam rację. Nikt mojej książki wówczas nie potrzebował, chociaż zdarzyło się to raptem cztery lata temu, a nie czterysta. Ludzie twierdzili, że chcą usłyszeć coś o kobietach. Co mieli na myśli? Mężczyźni na pewno nie chcieli niczego nowego wiedzieć o ukrytym i być może zagrażającym im potencjale. Mogłoby to się wiązać z kwestią równości seksualnej i przewartościować pojęcia na temat męskiej dominacji. A my, kobiety, także nie byłyśmy jeszcze gotowe, żeby dzielić się naszymi skrywanymi fantazjami, naszą wspólną lecz nie wypowiedzianą wiedzą.
Kobiety potrzebowały i czekały na coś w rodzaju miary, którą mogłyby się zmierzyć i ocenić, na rodzaj seksualnej reguły odpowiadającej temu, co mężczyźni stworzyli już dawno na własny użytek. Kobiety były jednak milczącą płcią. W naszym pragnieniu uszczęśliwienia facetów narzuciłyśmy sobie ograniczenia seksualne i dyskrecje, które mężczyźni uważali za konieczne dla swojego własnego szczęścia i wolności. Uwięziłyśmy siebie nawzajem, zdradziłyśmy naszą własną płeć i nas samych. Mężczyźni zawsze trzymali się razem, licząc na braterską pomoc i poparcie, otwierając przed sobą wszystkie możliwe drogi przygód seksualnych, rozmaitości i możliwości. Kobiety wręcz przeciwnie.
Dla mężczyzn rozmawianie o seksie, pisanie i spe-kulowanie o nim, wymiana doświadczeń, porad i słów otuchy zawsze było społecznie dopuszczalne. W rzeczywistości, pewna doza seksualnych przechwałek w męskiej ubikacji jest uważana za oznakę męskości. Kultura, która daje mężczyznom taką wolność, surowo zabrania tego samego kobietom, każąc nam być nieufnym przed samym sobą, zmuszając nas do zaakceptowania reguł oszustwa, wstydu, a przede wszystkim milczenia.
Prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałabym się na napisane tej książki, gdyby nie głosy innych kobiet, które przerwały tę zmowę milczenia. Uzyskałam dzięki nim nie tylko seksualny punkt odniesienia, o którym już mówiłam, ale także świadomość, że inne kobiety pragną usłyszeć, co ja mam do powiedzenia, i że ja także pragnę usłyszeć ich głosy. Teraz sytuacja uległa zmianie. Kobiety same zaczęły mówić, nie czekając aż zostaną zapytane, chcąc dzielić się swoimi doświadczeniami, swoimi pragnieniami. Nagle tysiące kobiet popierając siebie nawzajem zaczęło zgłaszać swoje głosy i nazwiska jako wyraz poparcia dla ruchów równouprawnienia kobiet.
Wyzwolenie wisiało w powietrzu. Wraz ze stopniowym uwalnianiem naszych ciał, wolność zdobywały też nasze umysły. Pozornie zagadkowa sugestia, że kobiety mają seksualne fantazje, zafascynowała wydawców. Pojawiła się szansa na to, że staromodne pytanie „o czym myślisz?”, zadawane kobietom przez mężczyzn, w końcu znajdzie odpowiedź. To już nie obrotny wydawca miał decydować, czy dobrym chwytem handlowym będzie seria erotycznych powieści, napisanych przez pełne seksu autorki. To wydostało się spod ich kontroli. Kobiety pisały o seksie ze swojego punktu widzenia (postrzegane już nie tylko jako obiekty męskich fantazji). To było zupełnie nowe odkrycie. Koniecznością stało się zrozumienie faktu, że wraz z wyzwoleniem kobiet mężczyźni uwolnią się od wszystkich damsko-męskich stereotypów. Koniec z myśleniem o kobietach jako z gruntu złych, świętoszkowatych, kłopotliwych, nie mających szans na dorównanie mężczyznom. Wyobraźcie sobie rzecz niezwykłą; rozmowa z kobietą mogłaby dać więcej frajdy niż noc spędzona z kumplami!
To wisiało w powietrzu, i nic dziwnego, że moja idea zafascynowała wszystkich. „Myślę o napisaniu książki o seksualnych fantazjach kobiet” — mówiłam grupie inteligentnych i elokwentnych przyjaciół. Tylko tyle. Cała rozmowa natychmiast urywała się. Mężczyźni i kobiety obracali się do mnie z uśmieszkami podniecenia. Zauważyłam, że mieli ochotę zaaprobować ideę, ale tylko deklaratywnie. „Och, chodzi ci o odwieczne marzenia o gwałcie?” „Chyba nie myślisz o czymś takim, jak King Kong, prawda?” Lecz kiedy zaczynałam mówić o fantazjach w sposób szczegółowy, tak jak tego wymaga styl narracyjny, niosąc powiew życia i emocjonalną wiarygodność, swoboda panująca przy stole nagle urywała się. Mężczyźni stawali się agresywni i nerwowi (och! mój dawny kochanku, jakże nie różnisz się od innych), a ich kobiety, nie tylko, że nie wypowiadały swoich fantazji — co zaintrygowało je na początku — ale zamykały się jak ostrygi.
Jeśli ktokolwiek coś powiedział, był to zawsze mężczyzna:

„Dlaczego nie zbierasz męskich fantazji?”
„Kobiety nie potrzebują fantazji, one mają nas.”
„Kobiety nie mają seksualnych fantazji.”
„Mogę zrozumieć, że jakaś stara, wysuszona śliwka czy sfrustrowana neurotyczka, której żaden mężczyzna już nie chce, ma takie fantazje. Ale zwykła, seksualnie zaspokojona kobieta ich nie potrzebuje.”
„Komu potrzebne są fantazje? Czy jest coś złego w dobrym, staroświeckim seksie?”

Nie ma nic złego w dobrym, staroświeckim seksie. Nie ma też nic złego w asparagusie. Ale dlaczego by nie mieć także i orchidei? Próbowałam wytłumaczyć, że to nie jest kwestią potrzeb, kobieta nie przestaje być kobietą, jeśli fantazjuje. (A gdy to robi, niekoniecznie musi to też oznaczać jakieś braki u mężczyzny). Ale jeśli kobieta ma fantazje lub ma na nie ochotę, wtedy powinna zaakceptować je bez wstydu i bez wmawiania sobie, że to jakaś perwersja. Stwierdzenie to odnosi się także do mężczyzn. Fantazje powinny być uważane za przedłużenie naszego erotyzmu. I myślę, że właśnie ta idea, pojęcia nieznanego, seksualnego potencjału, kryjącego się w kobietach, groźba niewidzialnego, mocarnego rywala, tak bardzo zaniepokoiła większość mężczyzn.

„Fantazje w trakcie uprawiania seksu? Moja żona? Nie, Harriet nie fantazjuje…”

Zaraz potem zwracał się do żony z mieszaniną groźby i rosnących wątpliwości. „Prawda, Harriet?” Zaskoczeniem było dla mnie to, że tak wielu inteligentnych i generalnie pozbawionych uprzedzeń ludzi wpadało w panikę na samą myśl o tym, że ich partnerki mogłyby mieć seksualne nawet ulotne myśli, które nie dotyczyłyby ich.
Oczywiście, ten niepokój oddziaływał także na kobiety. Wkrótce nauczyłam się, aby nie zgłębiać tych idei w mieszanym towarzystwie. Na początku naiwnie wierzyłam, że obecność męża lub oddanego kochanka będzie wpływała kojąco i asekurująco. Patrząc na to obecnie, widzę, jak bardzo się myliłam, sądząc, że on też mógłby być zainteresowany odkryciem czegoś więcej o’seksualnym życiu partnerki i że gdyby ona
nie mogła pokonać nieśmiałości czy strachu, on potrafiłby ją odpowiednio naprowadzić. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Rozmawiając tylko z kobietami, u których trudno byłoby zauważyć jakikolwiek niepokój z faktu, że ten temat mógłby wywołać niezadowolenie w ich mężczyznach, to i tak trudno nawiązać z nimi dobry kontakt, przezwyciężyć ich strach nie tyle przed przy-znaniem się do fantazji, ile przed przyznaniem się do nich przed samą sobą. To ten nie do końca uświadamiany strach przed potępieniem zmusza kobiety do skrycia fantazji w zapomnianych pokładach świadomości.
Przed moimi rozmówczyniami nie próbowałam grać roli terapeuty; analizowanie ich fantazji nie było moim celem. Chciałam po prostu udowodnić moją hipotezę, że kobiety też fantazjują i że powinno być to zaakceptowane, że mają te same nie zrealizowane potrzeby i pragnienia co mężczyźni, które mogą znaleźć swoje ujście w fantazji.
Wierzyłam i nadal wierzę, że jeśli ta informacja dotrze do kobiet, te z nich, które fantazjują, znajdą w końcu punkt oparcia dla swoich marzeń. Pozbędą się tego niepotrzebnego strachu, że tylko one mają dziwne, niewytłumaczalne pomysły i idee.
W końcu wypracowałam metodę, która pozwoliła wszystkim, z wyjątkiem tych najbardziej nieśmiałych, zwerbalizować swoje fantazje. Na przykład, jeśli tak, jak w wielu przypadkach pierwszą reakcją było: „Kto, ja? Nigdy!”, to pokazywałam im jedną lub dwie opowiedziane fantazje, które zebrałam od bardziej otwartych kobiet. To łagodziło niepokój:

„Myślałam, że moje pomysły są dzikie, ale one nawet w połowie nie dorównują tym tutaj.”

Lub też wywoływało ducha rywalizacji, który nigdy nie śpi w naszej płci:

„Jeśli ona myśli, że fantazja, którą mi daje do czytania, jest taka seksy, niech lepiej poczeka aż przeczyta moją.”

W ten sposób, nie napracowawszy się zanadto, uzbierałam całkiem liczną, choć amatorską kolekcję fantazji. Jednak wszystko, co zdobyłam do tej pory, było od kobiet, które znałam, lub od znajomych moich przyjaciółek, które dzwoniły lub pisały, mówiąc, że słyszały o tym, co robię, i chciałyby pomóc udzielając wywiadu. Ale, gdzieś po drodze, zrozumiałam, że jeśli moja kolekcja erotycznych marzeń ma być czymś więcej niż tylko przekrojem wąskiego kręgu moich znajomych, będę musiała pójść dalej. Dałam więc ogłoszenia w gazetach i czasopismach, które dotarły do różnych kobiet.
Ogłoszenia brzmiały:
KOBIECE FANTAZJE SEKSUALNE poszukiwane przez poważną badaczkę.
Dyskrecja zapewniona. Skrytka XYZ

Do tej pory najważniejszymi czynnikami zagrzewającymi mnie do pracy były poparcie mojego męża i duch czasów, w których żyliśmy. Ale dopiero listy, które nadeszły, wywołały we mnie poważną zmianę w podejściu do tematu. Nie jestem bojowniczką ani siostrą Czerwonego Krzyża, ale niektóre z apeli o pomoc i wyrazy ulgi zawarte w listach naprawdę mnie wzruszyły.
Najczęściej zaczynały się tak. „Dzięki Bogu, że mogę to komuś opowiedzieć; do tej pory nigdy nikomu się z tego nie zwierzyłam. Zawsze się bardzo wstydziłam, myśląc, że inni ludzie będą uważali je za nienaturalne, że uznają mnie za perwersyjną nimfomankę.”
Uważam za swój obowiązek przyznać, że do napisania tej książki pchnęła mnie przede wszystkim ciekawość — ciekawość siebie i ciekawość podniecenia i szoku, jaki ten temat wywoła u innych; chęć utarcia nosa męskiemu samozadowoleniu kochanka, który odszedł, i temu wszechwiedzącemu redaktorowi była siłą napędową; ale dopiero, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że mój wysiłek może się przydać tym wszystkim czasami rozgoryczonym, czasami szczęśliwym kobietom, które zwykle anonimowo pisały do mnie, a jeszcze bardziej tysiącom tych, które były zbyt zażenowane, samotne lub wstydliwe, żeby do mnie napisać. Może zdobędą się na odwagę — sięgną po tę książkę i przeczytają ją.
Dzisiaj możemy zaobserwować swobodę z jaką kobiety piszą o seksie i o tym, co dzieje się w umyśle kobiety i w jej ciele w tym czasie. Wspaniałe pisarki, takie jak Edna O’Brien i Doris Lessing. Lecz nawet kobiety tak elokwentne jak one odczuwają potrzebę zarzucenia siódmej zasłony na to, co mogłoby być przyznaniem się do własnego seksualizmu; to, co piszą, nazywają jedynie fikcją. Ciekawe, a nawet użyteczne byłoby odrzucenie tej zasłony na rzecz wyzwolenia nas wszystkich, zarówno kobiet jak i mężczyzn. Żaden mężczyzna nie może być naprawdę wolny w łóżku z kobietą, która wolna nie jest.
Tworzenie tej książki było edukacją. Zdobywanie wiedzy o tym, jakie są inne kobiety, w swoich fantazjach i w życiu — czasem trudno było oddzielić te dwie rzeczy — często zapierało mi dech, czasem wywoływało śmiech, nierzadko rumieniec; dużo westchnień, pewną dozę przerażenia, zawiści i dużo, dużo współczucia. Moje własne fantazje wydają się od niektórych śmieszniejsze, od innych mniej poetyckie, od wielu bardziej zaskakujące — ale są moje własne. Naturalnie moje najlepsze fantazje, moje obecne faworytki — numery 1, 2 i 3 na mojej prywatnej liście przebojów — nie zostały umieszczone. W tej pracy
jest to jeszcze jedna rzecz, której nauczyłam się o fantazjach; dużą radością jest się nimi dzielić, ale raz wyjawione tracą połowę swojego czaru, ich nieodparty urok zanika. Są jak morskie kamyki, na których obeschła woda. Czy to nie brzmi tajemniczo? Ale tacy jesteśmy wszyscy.

 

https://vimeo.com/108333478

 

 

Zobacz na:
Konieczne kłamstwa, proste prawdy – Daniel Goleman
Prawda, magnetyzm seksualny, kobieca i męska esencja – Błękitna Prawda, David Deida.

Konieczne kłamstwa, proste prawdy – Daniel Goleman

Link do skanu na mega

Kilka fragmentów na zachętę z książki. Jest w niej bardzo wiele na temat samooszukiwania siebie i nawet nie zdawania sobie z tego sprawy oraz jakie są tego konsekwencje.

Wprowadzenie

Trudno mi sformułować temat niniejszej książki, mimo że traktuje ona o czymś, co jest nam wszystkim bardzo bliskie. Trudność polega na tym, że nie dysponujemy słowami, które precyzyjnie określałyby, o co mi chodzi. To między innymi sprawia, że tak mnie intryguje ten temat – istnieją, zdaje się, ważne fragmenty naszego życia, które są dla nas w pewnym sensie białymi plamami; dziurami w przeżywaniu, zamaskowanymi brakami w słownictwie. Z tego, że są rzeczy, których nie doznajemy, zdajemy sobie sprawę jedynie bardzo mgliście albo wcale.
Właśnie te białe plamy w przeżywaniu są moim tematem.
Niemożność uprzytomnienia sobie pewnych aspektów naszego życia wydaje się spowodowana przyczynami leżącymi głęboko w naszej jaźni. Jej rezultatem jest niezdolność do zwrócenia uwagi na pewne zasadnicze aspekty otaczającej nas rzeczywistości, przez co powstają luki w tym strumieniu świadomości, który w każdym momencie określa nasz świat.
Tak więc moim tematem jest to, jak postrzegamy, a może bardziej jak nie postrzegamy tego, co uchodzi naszej uwagi.
Innymi słowy, ten fragment, który nie dociera do świadomości. Dziura w postrzeganiu. Sprawy wymazane gumką z karty postrzegania.
Tę niezdolność widzenia rzeczy takimi, jakimi rzeczywiście są, można metaforycznie nazwać „ślepą plamką”. W anatomii ślepą plamką (ściślej: ślepą plamką Mariotte’a [Edme Mariotte (1620-1684), francuski fizyk, zajmował się optyką i badaniami właściwości gazów i cieczy. W 1666 r. wykrył istnienie ślepej plamki w oku, ponadto w 1676, niezależnie od R. Boyle’a, podał prawo określające zachowanie gazów w stałej temperaturze, znane jako prawo Boyle’a-Mariotte’a.]) nazywa się lukę w polu widzenia, wynikłą z budowy oka.
Na dnie każdej gałki ocznej znajduje się fragment siatkówki, pozbawiony komórek światłoczułych (wyściełających całą resztę siatkówki), a więc niewrażliwy na bodźce świetlne, utworzony przez tarczę nerwu wzrokowego, czyli miejsce, w którym zbierają się wszystkie włókna nerwowe wewnętrznej warstwy neuronów siatkówki i przechodzą w nerw wzrokowy. W rezultacie w informacjach dostarczanych do mózgu jest luka dotycząca tego fragmentu pola widzenia. Ślepa plamka nie rejestruje niczego.
Zwykle ten brak danych jest kompensowany informacjami z drugiego oka. Tak więc zazwyczaj nie dostrzegamy naszych ślepych plamek. Ale kiedy zamkniemy jedno oko, ślepa plamka ujawni się. Aby dostrzec swoją ślepą plamkę, zamknij czytelniku lewe oko, przytrzymaj książkę przed sobą w wyciągniętej prawej ręce i skup wzrok na krzyżyku. Bardzo powoli zbliżaj książkę do oka i oddalaj z powrotem. Gdzieś w odległości od dwudziestu pięciu do czterdziestu centymetrów od oka będziesz miał złudzenie, że kropka znikła [Warto zwrócić uwagę, że w momencie kiedy czarna kropka „znika”, wychodzi na jaw „oszustwo” naszego mózgu – o czym autor nie wspomina. Otóż zamiast czarnej kropki nie zobaczymy „dziury” w polu widzenia, nie zobaczymy „miejsca, w którym nic nie ma”. Zobaczymy papier. Mózg wypełni „dziurę” informacjami z sąsiedztwa. Jeszcze wyraźniej można się o tym przekonać, jeśli przerysuje się kropkę i krzyżyk na kolorową kartkę i powtórzy eksperyment.].

krzyzyk i kółko
Dostrzeżenie własnej ślepej plamki jest bardzo pouczające: przeżycie to dostarcza konkretnej analogii dla znacznie subtelniejszych zjawisk psychicznych.
Pozwólcie, że przedstawię kilka przykładów takich zjawisk, zaczerpniętych z rozmaitych sfer życia. Wszystkie one zdają się świadczyć o istnieniu schematu, którym będę się tutaj zajmował.
Weźmy przykład kobiety, która w trakcie psychoterapii przypomina sobie, iż kiedyś, jako pięcioletnie dziecko, słyszała, że jej matka płacze w nocy. To wspomnienie zaskakuje kobietę, zupełnie nie pasuje do jej świadomych wspomnień z tamtych czasów. Był to okres wkrótce po wyprowadzeniu się ojca z domu. Matka wtedy wydzwaniała do niego błagając, żeby wrócił, jednakże w obecności dziewczynki utrzymywała pozory zupełnie innego stanu uczuciowego – zaprzeczała, że brakuje jej męża, i sprawiała wrażenie osoby beztroskiej i nie przejmującej się sytuacją: „Przecież dobrze nam razem tylko we dwie, prawda?”.
Córka pojęła, że o smutku matki się nie wspomina. Ponieważ matka ukrywała te uczucia, jej córka także miała je stłumić. Wielokrotnie słyszała wersję na temat rozwodu, odpowiadającą wizerunkowi, jaki jej matka pragnęła stworzyć; opowieść przerodziła się w pamięci dziewczynki w niezbity fakt. Takie niepokojące wspomnienia, jak matka płacząca w nocy, zbłakły w pamięci i skryły się w jej zakamarkach, by ujawnić się wiele lat później w trakcie psychoanalizy.
Temat katastrofalnego wpływu skrywanych tajemnic na ludzkie życie jest tak częsty w literaturze, iż wskazuje na powszechność przeżyć tego rodzaju. Opiera się na nim historia Edypa, podobnie jak fabuła powieści Forda Madoxa Forda pt. The Good Soldier, czy też niektóre sztuki Ibsena. Ibsen nazwał tego rodzaju tajemnicę, czyli taki mit rodzinny, który zastępuje niezbyt wygodną prawdę, „zakłamaniem” albo „życiowym kłamstwem” [W oryginale: vital lie (użyte także w tytule niniejszej książki), co oznacza „kłamstwo konieczne po to, by żyć”. Zwrot ten pochodzi z angielskiej wersji Dzikiej kaczki Henryka Ibsena (w innym angielskim przekładzie używa się słowa life-illusion, „złudzenie, na którym opiera się życie”). W polskim tekście Dzikiej kaczki, w przekładzie Jacka Friichlinga (z autoryzowanego tekstu niemieckiego – sic!) brzmi to bądź ,.życiowe kłamstwa” (Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988; Zysk i S-ka, Poznań 1994), bądź – „życiowe zakłamanie” (Wyd. KAMA, Warszawa 1994). W związku z tym w tekście będę używał obu tych sformułowań. Natomiast w tytule, na życzenie wydawcy, użyto zwrotu „konieczne kłamstwa”.].
Takie życiowe kłamstwo to coś często spotykanego. Oto pewien psychiatra relacjonuje wypowiedź kobiety, zasłyszaną na jakimś przyjęciu’.
Czuję się bardzo blisko związana z rodziną. Kochają mnie i okazują to. Kiedy nie zgadzam się z matką, potrafi rzucić we mnie czymś, co ma pod ręką. Pewnego razu trafił jej się nóż i trzeba było mi założyć dziesięć szwów na nodze. Kilka lat później ojciec chciał mnie udusić, bo zaczęłam chodzić z chłopakiem, który mu nie przypadł do gustu. Naprawdę bardzo się o mnie troszczą.
Mechanizm zaprzeczania, widoczny jak na dłoni w powyższym przykładzie, to niezawodny wskaźnik zakłamania. Kiedy brutalność faktów jest zbyt oczywista, by je zignorować, zmienia się ich wymowę. Kłamstwo pozostaje nie zdemaskowane dzięki przemilczeniom, wykrętom, zaprzeczaniu w żywe oczy, w czym solidarnie uczestniczy cała rodzina. Zmowę podtrzymuje odwracanie uwagi od przerażających prawd albo owijanie ich w bawełnę, żeby się można było z nimi pogodzić. Pewien terapeuta zajmujący się rodzinami z takimi problemami, jak stosunki kazirodcze lub alkoholizm, w następujący sposób opisuje funkcjonowanie życiowego zakłamania:
Bagatelizuje się wszelkie aluzje do prawdziwej natury problemu, wyśmiewa się je, pokrętnie wyjaśnia, nie nazywa się rzeczy po imieniu. Ogromną rolę w bagatelizowaniu tego, co się naprawdę dzieje, odgrywa język, czyli słowa. By ukryć rzeczywistą naturę zjawisk, nagminnie używa się eufemizmów. Określenia: „lubi wypić”, małżeńskie
„Nieporozumienie” lub „surowa dyscyplina” mogą oznaczać alkoholizm, bicie żony lub maltretowanie dzieci. Mówi się o „drobnym wypadku” w celu wytłumaczenia siniaków i złamań, gdy mamy do czynienia z przemocą w rodzinie. Twierdząc: „zaszkodziło mu”, usprawiedliwia się zachowanie po nadużyciu alkoholu.
Pewien człowiek, którego ojciec był alkoholikiem, ujął to tak: „W naszej rodzinie obowiązywały dwie wyraźne reguły: pierwsza, że wszystko jest w porządku, i druga, że nikomu ani słowa”.
A oto przykład innego rodzaju. Jesse Jackson [ (ur. 1941), amerykański polityk znany z działalności na rzecz Murzynów, wybitny mówca. Bez powodzenia starał się o nominację Partii Demokratycznej na kandydata w wyborach prezydenckich w USA w latach 1984 i 1988.], wspominając dzieciństwo w Karolinie Południowej, opowiada następującą historię o spotkaniu z mężczyzną imieniem Jack, białym właścicielem miejscowego sklepiku spożywczego.
Tego dnia śpieszyłem się wyjątkowo, ponieważ przed sklepem czekał na mnie mój dziadek, który dał mi parę groszy na herbatniki czy coś innego. Wewnątrz znajdowało się ośmiu czy dziesięciu czarnych, a ja powiedziałem: „Jack, poproszę herbatniki”. On w tym czasie kroił mortadelę czy coś tam. Zagwizdałem, żeby zwrócić jego uwagę. Nagle rzucił się na mnie z pistoletem. Wycelował w głowę i powiedział: „Nigdy więcej na mnie nie gwiżdż!”. Moją uwagę zwróciło to, że pozostali czarni w sklepie zachowywali się tak, jakby tego nie widzieli. Krzątali się wśród półek. Strach głęboko zapuścił w nich korzenie. Ja bałem się nie tyle pistoletu, ile tego, co zrobi mój ojciec. Wrócił właśnie z frontu drugiej wojny światowej, wiedziałem, że jest porywczy, a na dodatek miał umysł otwarty dzięki kontaktowi z Europą w czasie wojny. Narastał w nim sprzeciw wobec panującego systemu. Wiedziałem, że jeśli ojciec się o tym dowie, to albo zabije Jacka, albo sam zginie. Tak więc stłumiłem to przeżycie. Dopiero wiele lat później wyszło na jaw. Ale tak się żyło w naszej „strefie okupowanej”.
W pewnym sensie drugą stronę medalu przedstawia Barney Simon, południowo-afrykański dramaturg, kiedy snuje refleksje na temat niewypowiedzianych prawd o apartheidzie. Jeśli w Ameryce Północnej Murzyni tłumią gniew przeciwko białym, to w Afryce Południowej biali muszą tłumić ciepłe uczucia wobec czarnych.
Wszyscy biali mieszkańcy Afryki Południowej mieli w dzieciństwie murzyńskie nianie. Pamiętam tę, która służyła u nas w domu, Rose… Pierwsze kilka lat życia spędza się na plecach czarnej kobiety. Spędza się je z policzkiem przytulonym do jej karku. Słucha się jej piosenek, jej języka. Chodzi się z nią do parku i siaduje wśród innych czarnych – jak ona – kobiet. Wchodzi się do jej pokoju i może nawet zastaje tam jej kochanka. Poznaje się nawzajem, blisko, intymnie. Ale w końcu przychodzi moment,  kiedy Afryka Południowa mówi ci, że ta bliskość jest czymś wstrętnym, jest zbrodnią, gorzej niż zbrodnią – grzechem. Każe ci się wyrzucić z pamięci to, czego się dowiedziałeś.

Historia wojen i wojskowości to bogata kopalnia przejawów tego, co próbuję uchwycić, weźmy na przykład wypadki jawnej odmowy przyjęcia do wiadomości prawdy.

•   W czasie pierwszej wojny światowej, na tydzień przed pierwszym niemieckim atakiem gazami bojowymi, pewien niemiecki dezerter przyniósł ostrzeżenie, że taki atak ma nastąpić. Pokazywał nawet ochronne maski, które zostały wydane siłom niemieckim. Francuski dowódca uznał doniesienie za absurdalne i zmyl głowę łącznikowi za to, że zameldował się z pominięciem drogi służbowej.
•   W czasie drugiej wojny światowej doniesiono Hermannowi Goringowi, że nad jednym z miast niemieckich zestrzelono aliancki myśliwiec, pierwszy, który znalazł się tak daleko od linii frontu. Oznaczało to, że alianci dysponują nowym myśliwcem dalekiego zasięgu, będącym w stanie konwojować bombowce nad terytorium Niemiec. Góring, który sam był pilotem, „wiedział”, że to niemożliwe. Jego odpowiedź brzmiała: „Stwierdzam stanowczo, że Akwizgran znajduje się poza zasięgiem myśliwców amerykańskich… W związku z powyższym oficjalnie rozkazuję, że ich tam nie było”.
•   Podczas tej samej wojny, w dniu rozpoczęcia ofensywy niemieckiej na Związek Sowiecki, jednostka ochrony pogranicza wysłała meldunek do kwatery głównej: „Znajdujemy się pod ostrzałem. Co mamy robić?”, na co dowództwo odpowiedziało: „Chyba zwariowaliście”.

Następny z kolei przykład, tym razem na znacznie większą skalę, znajdziemy, jeśli rozważymy los ludzkości. „Światowe zapasy broni atomowej – stwierdzono w jednym z artykułów «The Wall Street Journal» – narastają w tempie jednego miliona dolarów na minutę, obecnie liczba głowic przekracza pięćdziesiąt tysięcy”. Równocześnie – według danych Światowej Organizacji Zdrowia – pięćdziesiąt milionów dzieci umiera rocznie z powodu biegunki, największego zabójcy na świecie – a tak łatwego do opanowania za pomocą najprostszych środków higienicznych i przez poprawę odżywiania.
Psychiatrzy ukuli termin „atomowe odrętwienie” na określenie tej masowo obserwowanej niezdolności do odczuwania strachu, gniewu i buntu, adekwatnych do sytuacji, w jaką ludzkość wpędził wyścig zbrojeń. Ludzie zachowują się tak, jakby aplikowali sobie środki znieczulające, jakby niebezpieczeństwo było zbyt ogromne, by się nim przejąć.
Lester Grinspoon, psychiatra, zauważa, że w ramach „atomowego odrętwienia” ludzie „odmawiają przyjmowania informacji, które mogłyby sprawić, że mgliste lęki staną się wystarczająco konkretne, by wymagać od człowieka stanowczego działania”, a także „świadomie unikają wyciągania wniosków z informacji, które do nich dotarły”. Innymi słowy, traktują ten problem, problem nas wszystkich, jakby dotyczył kogoś innego.
Przytoczone przykłady pokazują, jak skutecznie wypaczone postrzeganie może ukrywać bolesną prawdę. We wszystkich cytowanych opisach mamy do czynienia z uspokajaniem przemożnych obaw poprzez wypaczenie postrzegania rzeczywistości.
Postrzeganie to gromadzenie informacji niezbędnych do przeżycia. Niepokój (lęk) to reakcja, która pojawia się, gdy informacje kwalifikowane są jako oznaki zagrożenia. Najciekawsze jest to, że możemy użyć postrzegania do zaprzeczenia zagrożeniu, do łagodzenia niepokoju.
Takie samooszukiwanie się może być pod wieloma względami użyteczne. Pod innymi – nie.
W Związku Sowieckim każde czasopismo miało własnego cenzora. Ale dziennikarze i redaktorzy rzadko mieli do czynienia ze skreśleniami cenzury, pisząc bowiem automatycznie wykonywali robotę za cenzora, z góry przyjmując jego wymagania. Lew Poliakow, rosyjski emigrant, który pracował jako fotoreporter w Związku Sowieckim, opowiada o swoich odwiedzinach w pewnym miasteczku nad Morzem Kaspijskim, gdzie przyjechał jako wysłannik czasopisma dziecięcego. W mieście znajdowały się dwie duże instytucje: ośrodek naukowy i obóz pracy przymusowej. Przyjął go tam miejscowy funkcjonariusz partyjny i powiedział: „Słuchaj, ty jesteś zapracowany i ja jestem zapracowany. Ułatwmy sobie nawzajem robotę. Jak tylko zobaczysz drut kolczasty, po prostu odwróć się do niego plecami i dopiero wtedy rób zdjęcie”.
Inny fotograf-emigrant, Lew Nisniewicz, sfotografował głosowanie w Związku Pisarzy. W kadrze znalazł się agent KGB, który pilnie obserwował, jak członkowie związku głosują. Zdjęcie opublikowano w szeroko czytanej „Litieraturnoj Gazietie”, jednakże postać agenta odcięto, zostali tylko głosujący pisarze, trzymający w górze swoje mandaty. Obraz nasuwał myśl o spontanicznym entuzjazmie, nie dając żadnej wskazówki o innych siłach, które wtedy miały wpływ na członków związku.
Wypadki takiej ewidentnej cenzury są łatwe do rozpoznania. Ale zmiany, jakie zachodzą w naszej świadomości, nie są łatwe do uchwycenia. Niemniej jednak przykład z wykadrowanym zdjęciem jest wyjątkowo trafny jako metafora tego, co się dzieje w naszej psychice. To, na co zwracamy uwagę, znajduje się wewnątrz ram naszej świadomości, to, co zostaje odcięte – znika.
Rama obrazu prowadzi nasz wzrok ku temu, co jest przez nią otoczone, a odwraca od tego, co na zewnątrz. Określa, co jest obrazem, a co nie. Dobra rama tworzy margines, który stapia się z obrazem w ten sposób, że zauważamy tylko to, co jest oprawione, a nie samą ramę.
Podobnie jest z uwagą. To ona określa, co zauważamy, ale jest tak wyrafinowana, że z rzadka tylko uświadamiamy sobie, w jaki sposób zauważamy. Uwaga stanowi ramę wokół tego, co przeżywamy.
Ram się na ogół nie zauważa – z wyjątkiem może pozłacanych barokowych potworności. Ale tak samo jak zła rama kłóci się z oglądaniem, rujnuje obraz, tak zniekształcona uwaga wypacza nasze przeżywanie i wstrzymuje działanie.
Wykoślawiona świadomość może prowadzić do katastrofy. Dyżurnym tematem greckiej tragedii antycznej jest łańcuch fatalnych przypadków, rozpoczęty przez niewielką wadę percepcji na wstępie. Filozof społeczny Hannah Arendt wiele pisała o tym, jak mieszanina oszukiwania samego siebie i wolnej woli pozwala nam wyrządzać zło w przekonaniu, że czynimy dobro.
Skłonność do uśmierzania bólu za pośrednictwem zniekształcania uwagi może być niedomaganiem, na co współczesna wrażliwość jest szczególnie podatna. John Updike w swoim artykule o Kafce formułuje to celnie:

„Stulecie, które minęło od urodzenia Franza Kafki, charakteryzowało się ideą «modernizmu» – świadomością nowości, która pojawiła się w dziejach jako coś nowego. W sześćdziesiąt lat po swojej śmierci Kafka ucieleśnia jeden z przejawów tej modernistycznej mentalności: doznanie lęku i wstydu, nie wiadomo skąd się biorące, a więc niemożliwe do ukojenia; poczucie, że wszystko jest nieskończenie trudne, pętające wszelką aktywność; te wrażenia są tak dojmujące i bolesne, jakby system nerwowy odarty ze swoich dawnych osłon konwenansów społecznych i wierzeń religijnych rejestrował każde poruszenie jako dotkliwy cios”.

Ślepe plamki szczególnie kuszą umysły nadwrażliwe na ból. Oferują łatwą pociechę w obliczu bolesnych faktów zarówno wtedy, kiedy źródło owego bólu jest głęboko wewnętrzne, jak na przykład wspomnienia dziecięcej krzywdy albo poranna sprzeczka z małżonkiem, jak i wówczas, gdy jest ono publiczne – tortury i morderstwa popełniane przez dyktatorskie reżimy albo też groza wojny atomowej.
Jakieś filtry selekcjonujące postrzeganie są bezwzględnie konieczne, choćby ze względu na ogromny potok informacji, który w każdym momencie dociera do naszych zmysłów. Kora mózgowa, najnowsza część ludzkiego mózgu, większość swojej energii poświęca na wybieranie z tego potoku. „Prawdę mówiąc – twierdzi neurofizjolog Monte Buchsbaum – filtrowanie czy też radzenie sobie z tym ogromnym nadmiarem informacji, jakim ludzkie oczy, uszy i inne organy zmysłów obciążają ośrodkowy układ nerwowy, jest jednym z głównych zadań kory mózgowej”.
Postrzeganie jest wyborem. Odsiewanie informacji jest więc korzystne. Ale właśnie ta sprawność mózgu czyni go podatnym na deformację tego, co dociera do świadomości po odrzuceniu reszty. Buchsbaum posuwa się do twierdzenia, że różnice między ludźmi, w związku z tym, co odsiewają,

„prowadzą do tego, że różne osoby tworzą w swej świadomości całkowicie odmienne obrazy zewnętrznego środowiska, w zależności od tego, jakie nastawienie towarzyszy procesowi przyjmowania i odrzucania sygnałów zmysłowych”.

Skuteczność sposobów, prowadzących do wypaczenia naszego postrzegania, ma daleko idące skutki. Jak ujął to William James: „Moje przeżycia są tym, w czym zgodziłem się uczestniczyć. Tylko to, co zauważam, kształtuje mój umysł”. Ale dodaje też: „Bez selekcji, którą kieruje zainteresowanie, nasze doświadczenie byłoby jednym wielkim chaosem”. Według Jamesa uwaga jest aktem woli, wybór tego, co zostanie przyswojone przez umysł, jest wyborem świadomym. Według Freuda tymczasem uwagę kształtują siły psychiki nieświadomej, krainy znajdującej się poza zasięgiem dyktowanych wolą decyzji.
Obaj, James i Freud, mieli częściowo rację. Uwagę modyfikują zarówno siły świadome, jak i nieświadome. Niektóre z nich nie szkodzą nam, na przykład ograniczenia pojemności, ustanowione przez konstrukcję psychiki. Niektóre mają dla nas zasadnicze znaczenie, jak skłonność do zwracania uwagi na bodźce najsilniejsze i aktualne. Inne modyfikacje uwagi – co postaram się wykazać – mogą się obracać przeciwko nam. Najważniejszą z nich jest samooszukiwanie się spowodowane wymianą typu „coś za coś” między lękiem a uwagą.

HANDEL WYMIENNY

Wymiana, polegająca na tym, że płacimy zniekształceniem świadomości za poczucie bezpieczeństwa, stanowi – w moim przekonaniu – zasadę, wokół której skupia się ludzka aktywność w rozmaitych dziedzinach i na wielu poziomach organizacji życia. Moim zamiarem jest naszkicować to powiązanie między uwagą a lękiem, które uznaję za element skomplikowanej sieci wplecionej w funkcjonowanie mózgu, strukturę naszej psychiki i tkankę życia społecznego.
Pragnę się skoncentrować na tym, w jaki sposób napływają informacje i jak ten potok jest zniekształcany przez współgranie bólu i uwagi. Dostrzeżenie związku między bólem a uwagą nie jest osiągnięciem nowym. Freud dawno temu rozpracował go z właściwą sobie błyskotliwością. Jednakże współczesne badania i poglądy, zwłaszcza w dziedzinie przetwarzania informacji, oferują bardziej dopracowaną koncepcję wewnętrznej dynamiki procesów psychicznych, koncepcję, którą daje się rozciągnąć na funkcjonowanie życia grupowego i rzeczywistości społecznej.
Ani Freud, ani żaden inny współczesny mu badacz psychiki ludzkiej nie byli w stanie dokonać tego przeskoku na wyższe poziomy organizacji, ponieważ dopiero w ostatnich dekadach psychologia poznawcza wypracowała model funkcjonowania umysłu, model, dużo bardziej szczegółowy i oparty na znacznie solidniejszych podstawach, niż to było w przeszłości. Model ten pozwala nam wreszcie pojąć, jak kształtuje się nasze przeżywanie i jakie ukryte siły rzeźbią osobistą i społeczną rzeczywistość.
Obszar rozciągający się od mechanizmów psychicznych do funkcjonowania życia społecznego to dziedzina, w którą będziemy się zagłębiać w tej książce. Nasza podróż rozpocznie się jednakże na poziomie znacznie bardziej podstawowym: od układu funkcjonalnego odczuwania bólu przez nasz mózg. Na poziomie neurofizjologii kryje się podstawowy model tego handlu wymiennego między bólem a uwagą. Mózg, jak się przekonamy, dysponuje zdolnością znoszenia bólu poprzez maskowanie jego żądła, ale za cenę ograniczenia pola świadomości.
Ta sama zasada powtarza się na każdym następnym poziomie zachowań ludzkich: w mechanizmach psychicznych, w strukturze charakteru, w życiu zbiorowym, w społeczeństwie. W każdej z tych sfer rodzaj „bólu”, który jest odgradzany od świadomości, staje się coraz bardziej wyrafinowany, od stresu i lęku, przez bolesne tajemnice do zagrażających bądź niewygodnych faktów z dziedziny życia społecznego.
Podsumowując, moje tezy obracają się wokół następujących przesłanek:
•   Psychika aktywnie chroni samą siebie przez przytępianie uwagi.
•   Mechanizm ten wytwarza ślepą plamkę: strefę wyłączonej uwagi i samooszukiwania
się.
•   Ślepe plamki istnieją na każdym z głównych poziomów organizacji zachowań ludzkich, od psychicznego do społecznego.

Niniejsza książka podzielona jest na sześć części. Pierwsza z tych części to zarys handlu wymiennego między uwagą a bólem, pokazujący tę współzależność na poziomie funkcjonowania mózgu i sposobu, w jaki psychika radzi sobie z lękiem i stresem. Neurofizjologiczne mechanizmy tej wymiany wykorzystują wytwarzane w mózgu substancje z grupy opioidów, „morfiny mózgowej”, która osłabia wrażenie bólu i przytępia uwagę. Analogią tego fizjologicznego handlu jest mechanizm psychologiczny polegający na łagodzeniu lęku przez stępienie uwagi.
Część druga wypracowuje model funkcjonowania psychiki. Jego zadaniem jest ukazać mechanizmy umożliwiające ów handel wymienny między uwagą a bólem. Przedstawione są tu dwie zasadnicze koncepcje: pierwsza głosi, że nieświadomość odgrywa zasadniczą rolę w funkcjonowaniu psychiki, a druga – że umysł upakowuje informacje w „schematy poznawcze” czy „szablony”, coś w rodzaju kodu reprezentującego doświadczenie życiowe. Schematy poznawcze operują poza naszą uwagą, w nieświadomości. Ich zasadnicze zadanie polega na kierowaniu świadomości (uwagi) w stronę bodźców w danym momencie najistotniejszych, a ignorowaniu reszty. Jednakże gdy na schematy te ma wpływ lęk przed informacjami bolesnymi – tworzą się „ślepe plamki” w uwadze.
Część trzecia pozwala nam ujrzeć psychiczne mechanizmy obronne – te sztandarowe przykłady samooszukiwania się – w nowym świetle płynącym z przedstawionego modelu funkcjonowania umysłu. Część ta w nowy sposób przedstawia procesy psychiczne, kształtowane powiązaniami między uwagą a schematami poznawczymi, i ukazuje jak – poprzez samą strukturę psychiki – niedostrzeganie bolesnych prawd chroni nas od lęku.
Gdy takie łagodzenie bólu przez niedostrzeganie bolesnych prawd stanie się nawykiem, wówczas zaczyna wpływać na charakter człowieka. W części czwartej przyjrzymy się, w jaki sposób nawyki unikania lęku wskutek przytępienia uwagi są przekazywane z rodziców na dzieci. W trakcie kształtowania się osobowości zaczynają dominować określone zestawy mechanizmów obronnych, a wraz z nimi „ślepe plamki” i wynikające z tego samooszukiwanie się.
Część piąta opisuje życie w grupie, używając przykładu elementarnego – rodziny. Pokazuje, w jaki sposób wspólne schematy poznawcze dyrygują dynamiką procesów zachodzących w grupie. Odbywa się tu ten sam handel wymienny „ból-uwaga”, wykrawając „ślepe plamki” w zbiorowym polu widzenia grupy.
W części szóstej korzystamy z tego samego modelu, by rozpoznać społeczną konstrukcję rzeczywistości. Wspólne schematy poznawcze funkcjonują w życiu społecznym, tworząc „uzgodnioną” rzeczywistość. Ta rzeczywistość społeczna jest usiana „dziurami informacyjnymi”, którym zaprzecza się na mocy cichej zmowy. Łatwość powstawania takich społecznych „ślepych plamek” wynika z budowy umysłów poszczególnych jednostek. Ceną, jaką płaci za to społeczeństwo, są kolektywne złudzenia.
Nasza wyprawa to wyprawa zwiadowcza. Dokonamy po drodze rozpoznania terenu w rozmaitych dziedzinach przeżywania. Rzucimy okiem na obszary, do których mam nadzieję powrócić, by sporządzić ich dokładniejsze mapy. Do czytelników-niespecjalistów zwracam się z prośbą o wyrozumiałość i cierpliwość dla moich wywodów. Lektura ich będzie zapewne wymagała niekiedy wysiłku. Żywię jednakże nadzieję, że pilny czytelnik zostanie wynagrodzony lepszym zrozumieniem swoich własnych przeżyć.
Fachowców, którzy wezmą do ręki tę pracę – kolegów psychologów, specjalistów teorii poznania, neurofizjologów, socjologów i wszystkich tych, w których dziedziny wkraczam – proszę, by mi wybaczyli, jeśli stwierdzą pewną skrótowość w traktowaniu ich dyscyplin. Mając tak ogromny obszar do prześledzenia mogłem tylko musnąć powierzchnię każdej mijanej okolicy. Na przykład nie byłem w stanie wprost odwołać się do prac Rubena Gura i Harolda Sackheima, psychologów, którzy interesowali się rolą samooszukiwania się w zaburzeniach psychicznych, takich jak depresja. Ja podchodzę do tego zagadnienia w sposób zbliżony, jednakże patrzę z innego punktu widzenia.
Próba ekstrapolacji, którą podjąłem – wychodząc z modelu przetwarzania informacji w umyśle i dochodząc do obszarów osobowości, funkcjonowania grupy i rzeczywistości społecznej – nie była dotychczas, z tego, co mi wiadomo, podejmowana przez nikogo innego. Tak więc formułuję tutaj konkretną hipotezę, że nasze przeżywanie jest kształtowane i ograniczane przez handel wymienny „uwaga-ból”. Ów model zachowań ludzkich na wszystkich poziomach organizacji stanowi dla mnie wielkie ułatwienie w wykonaniu zadania. Jednakże równie wielki jest mój niepokój przed prezentacją tak daleko idącej syntezy.
Ta książka nie daje łatwych odpowiedzi (podejrzewam, że ich nie ma) ani nie zapewnia miarki, którą można by zmierzyć samego siebie. Po prostu dostarcza nowej mapy do przeżywania, szczególnie uwypuklając pewne ciemniejsze miejsca. Chodzi w niej o to, jak się rzeczy mają, a nie o to, jak można temu zaradzić. Ufam, że lepsze zrozumienie psychiki, zyskane dzięki ostatnim odkryciom naukowym, umożliwi nam pełniejszy wgląd w osobistą i zbiorową mentalność.
Moją intencją było odsłonić czytelnikowi na moment zasłonę, za którą kryje się to, co dzieje się na marginesie świadomości. Ta zasłona potrafi zakryć przed nami najistotniejsze rzeczy w dziedzinach, na których nam najbardziej zależy: w naszych najgłębszych myślach, naszych najistotniejszych związkach, grupach, z którymi jesteśmy najmocniej związani, w tworzeniu naszej wspólnej rzeczywistości. Chodziło mi o to, by zasygnalizować, że te zasłony istnieją i gdzie ich należy szukać. Ale nie twierdzę, że wiem, jak najlepiej je zerwać i czy w ogóle należy je zrywać.
Kiedy stajemy przed tymi zagadnieniami, mamy do czynienia ze szczególnym paradoksem. R. D. Laing ujął to w swoim „supełku” następująco:
Zasięg naszych myśli i naszych poczynań
ograniczony jest przez to, że nie zauważamy.
A ponieważ nie zauważamy,
że nie zauważamy,
nie jesteśmy w stanie
nic zmienić,
póki nie zauważymy,
że to niezauważanie
kształtuje nasze myśli i uczynki.

George Bateson ukuł wielce adekwatne określenie. Używał słowa dormitive, aby określić pewne zaciemnienie rzeczywistości, niezdolność do widzenia rzeczy takimi, jakimi są. Słówko dormitive wywodzi się z łacińskiego dormire, oznaczającego „spać”.
„Ukradłem to słowo Molierowi – wyjaśnił mi Bateson. – W zakończeniu dzieła Mieszczanin szlachcicem jest fragment w makaronicznej łacinie, przedstawiający komiczną scenę egzaminu ustnego z medycyny. Grupa medyków pyta kandydata: «Dlaczego opium usypia ludzi?», a ten triumfalnie oznajmia: «Ponieważ, uczeni doktorzy, zawiera ono czynnik usypiający (dormitive)». To znaczy, usypia ludzi, bo ich usypia.
Ten neologizm dormitive (albo może po polsku „siła usypiativa”? – przyp. tłum.) byłby tu nadzwyczaj odpowiedni. Kradnąc z kolei słowo Batesonowi, moglibyśmy nim określić siły, które są odpowiedzialne za usypianie marginesów naszej uwagi.
W katalogu czynników, które kształtują nasze postrzeganie, szczególną moją uwagę zwracają „usypiające” ramy, te wypaczenia i skrzywienia narzucone naszej uwadze przez potrzebę bezpieczeństwa. Jeśli uda nam się dostrzec, choć na moment, ramy ograniczające nasze przeżywanie, zyskamy odrobinę więcej wolności, żeby „rozepchnąć” trochę marginesy. Okaże się wtedy, że mamy więcej do powiedzenia o tym, czy chcemy tych ograniczeń narzuconych naszemu myśleniu i działaniu.
Chciałbym w tej książce zadumać się nad naszym wspólnym położeniem: skoro tak łatwo dajemy się ukołysać do snu, jak możemy się ocknąć? Pierwszym krokiem w tę stronę, jak mi się wydaje, jest zauważyć, że śpimy.

(…)
Na ogół to nie niebezpieczeństwo jako takie, lecz groźba niebezpieczeństwa wyzwala reakcję stresową. Podstawową cechą informacji, będącej wyzwalaczem stresu, jest niepewność. Niepewność to system zdalnego ostrzegania, wyzwalacz stanu podwyższonej gotowości, kiedy trzeba sprawdzić, czy istnieje jakieś realne zagrożenie. Trzask gałązki może oznaczać lub nie, że zbliża się drapieżnik. Ale to potomkowie tych małych ssaków naczelnych, które spinały się do działania na trzask gałązki, dożyły dzisiejszych czasów i mogą o tym pisać książki.
Najogólniej biorąc, każde zdarzenie nowe, dotąd niespotykane, każda rzecz niezwykła, niesztampowa wymaga bliższego zapoznania się, niechby tylko przelotnego. Nowe to – z definicji – nieznane. Nowość to niepewność, a niepewność z kolei może być zwiastunem niebezpieczeństwa.
Mózg reaguje na rzeczy nowe podwyższoną gotowością do reakcji stresowej (choć nie wyzwalając jej jeszcze), tak na wszelki wypadek. Reakcja stresowa jest związana z uwagą podwójnym wiązaniem: wzmożona uwaga wyzwala tę odpowiedź, a ośrodki odpowiedzialne za uwagę są pobudzane przez gotowość stresową. Jeśli zagrożenie zostanie potwierdzone, rozwija się pełna reakcja stresowa. Ożywienie, które wywołują rzeczy nowe i nieznane, też wywodzi się z tego mechanizmu: zetknąwszy się z czymś nowym, organizm przygotowuje się do działania reagując stanem niewielkiego podniecenia.
Taka – powszechnie występująca u zwierząt – reakcja zwana jest „reakcją rozpoznawczą”; to kombinacja podwyższonej aktywności mózgu, pobudzonych zmysłów i wzmożonej uwagi. Spokojna czujność kota, który obserwuje ptaka, to właśnie przykład takiej reakcji. Podobnie postępuje człowiek, który zastanawia się, czy szmer za oknem to złodziej, czy kot.
Jeśli zdarzenie, które wyzwoliło reakcję rozpoznawczą, zostało zakwalifikowane jako znane, nie niosące zagrożenia (to tylko kot), mózg i ciało obniża poziom pobudzenia. Lecz jeśli informacja zostanie zakwalifikowana jako zagrożenie (złodziej!), reakcja rozpoznawcza zamienia się w reakcję stresową.
Poziom pobudzenia mózgu zależy od tego, jak duży jest rozziew między tym, co jest spodziewane, a tym, co zostaje stwierdzone. Jeżeli zdarzenie nie wykracza poza normalność, hipokamp – ośrodek w śródmózgowiu – utrzymuje pobudzenie na niskim poziomie; zdarzenie zostaje zarejestrowane, wzięte pod uwagę, ale spokojnie. Hipokamp rejestruje znajomy bodziec, nie „kłopocząc” tym reszty mózgu. Wykonuje codzienny nudny kołowrotek zajęć. Tak jego rolę opisano w jednej z publikacji:

Jeśli witamy kogoś w progu swojego domu, nie musimy świadomie obserwować ścian, framug drzwi i tak dalej, a mimo to zauważamy je nieświadomie i dostosowujemy do nich swoje zachowanie. Co innego, jeśli zdarzy się trzęsienie ziemi – wtedy natychmiast zainteresujemy się świadomie tymi dotąd nieistotnymi bodźcami.

Jak ważną funkcję spełnia hipokamp w takich sytuacjach, widać najwyraźniej u pacjentów, którym operacyjnie go usunięto. Wtedy „każda zmiana w otoczeniu przybiera rozmiary trzęsienia ziemi… Każdy bodziec wdziera się (…) i rozprasza aktywne procesy psychiczne (…) które kierują zachowaniem„. To hipokamp zatem powstrzymuje mózg przed traktowaniem każdego zdarzenia jako alarmu i w ten sposób pozwala rutynie toczyć się poza świadomością .
Podczas reakcji stresowej część obwodu mózgowego, który wyzwala wydzielanie ACTH, przebiega od pnia mózgu przez hipokamp. Te szlaki również uczynniają uwagę. W rezultacie natężenie uwagi i pobudzenie stresowe są ze sobą splecione: pewne steroidy stresowe są uwalniane za każdym razem, gdy mózg wzmaga uwagę powyżej pewnego progu.

(…)

Niektórzy niewidomi – niewidzący wskutek wylewu lub urazu mózgu, a nie z powodu uszkodzenia oka – potrafią zrobić rzecz niewiarygodną. Jeśli umieścić przed nimi przedmiot i zadawać pytania, nie są w stanie odpowiedzieć, co to jest ani gdzie się znajduje. Jeśli poprosić ich, by sięgnęli po ten przedmiot, odpowiedzą, że to niemożliwe, przecież nie widzą. Jeśli jednak ich przekonać, by spróbowali, wydarzy się coś niezwykłego – wezmą przedmiot do ręki z pewnością, która zdziwi ich samych. Ta niezwykła zdolność wynika z tego – jak się okazało na podstawie badań psychologa Anthony’ego Mercela z uniwersytetu w Cambridge – że ludzie ci mają doskonały wzrok, natomiast nie wiedzą, że widzą. Filmując ruchy pacjentów za pomocą ultraszybkiej kamery Marcel prześledził dokładnie ruchy ich rąk, dłoni i palców podczas chwytania przedmiotów, których świadomie nie widzieli. Jak wykazała analiza filmów, te ruchy były absolutnie precyzyjne.
Jakie jest podłoże tego zjawiska? Neurologiczne wyjaśnienie przedstawia się następująco: uszkodzone fragmenty mózgu tych pacjentów odgrywały rolę w „uprzytomnianiu” sobie obrazów, a nie w widzeniu jako takim. Wzrok tych
ludzi jest sprawny, ale to, co widzą oczy, nie dostaje się do tej części mózgu, w którym wrażenia wzrokowe przekazywane są do świadomości. Zdolność chwytania przedmiotów u tych pacjentów wskazuje na niezwykłą cechę psychiki, polegającą na tym, że jedna jej część po prostu wie, co robi, a ta część, która powinna wiedzieć – czyli świadomość – nie ma o tym pojęcia.
Inne doświadczenia przeprowadzone przez Marcela wykazały, że także u ludzi, którzy nie ulegli urazom, umysł może o czymś wiedzieć, a nie być świadomym tego, co wie. Marcel dokonał tego odkrycia przypadkiem, kiedy zajmował się badaniami umiejętności czytania u dzieci. Wyświetlał na ekranie słowa, czasami tak krótko, że badane dzieci nie były w stanie ich przeczytać. Kiedy jednak prosił je, żeby zgadywały, jakie słowa wyświetlano, zaskoczyła go częstość „inteligentnych błędów” – dzieci podawały słowa blisko powiązane znaczeniowo z tymi z migawek, na przykład „dzień” zamiast „noc”. Zaintrygowany tym, zaczął badać to zjawisko metodycznie. Rzucał na ekran wyraz niekiedy tylko przez tysięczne części sekundy, za krótko, by badani nawet wiedzieli, że zobaczyli słowo. Potem podawał parę wyrazów, z prośbą o wybór tych, które miały znaczenie albo wygląd podobny do obrazu, który mignął. Jeśli na przykład nie dostrzeżonym wyrazem na ekranie było określenie book (książka), to wyrazem podobnym z wyglądu byłoby pojęcie look (spojrzenie), a spokrewnionym znaczeniowo – read (czytać). Mimo że badani kompletnie nie orientowali się, jakie słowo pojawiło się na ekranie, zgadywali z dokładnością około dziewięćdziesięciu procent, co jest wynikiem niebywałym, jeśli uwzględnić, iż nie zdawali sobie oni w ogóle sprawy, że widzieli jakieś słowo.
Zjawisko, które ujawniło się w tych doświadczeniach, Marcel nazwał „nieświadomym czytaniem”. Jest ono – podobnie jak zdolność chwytania przedmiotów przez niewidzących – niewytłumaczalne, jeśli wyznaje się obiegowy pogląd na temat psychiki. Ale współcześni badacze przyjęli dość radykalne założenie: duża część, a nawet większość ważnych czynności psychicznych zachodzi poza świadomością.
Słuszność tej tezy wspiera się na dwóch faktach, a mianowicie pojemności kanału świadomego, czyli ilości informacji, jaką może przechować pamięć krótkotrwała, oraz zdolności psychiki do funkcjonowania poza świadomością. Z badań psychologów poznawczych wynika, że pojemność pamięci krótkotrwałej wynosi „siedem plus/minus dwa”,
jak brzmiał tytuł słynnej publikacji George’a Millera na ten temat. Miller opierając się na szczegółowym przeglądzie danych z badań uznał, że człowiek jest w stanie zapamiętać mniej więcej siedem „jednostek”  pamięciowych. „Jednostka” to taka część informacji, którą zapamiętuje się naraz jako całość, na przykład cyfra albo litera. Dlatego zapamiętamy bez większego kłopotu sześcio- czy nawet siedmiocyfrowy numer telefonu. A co z dłuższymi numerami, zawierającymi na przykład kod kierunkowy? Zapamiętamy je pod warunkiem, że kilka cyfr połączy się w jedną jednostkę, np. „22″ jako „kierunkowy do Warszawy”.
Późniejsze badania Herberta Simona wskazują, że pojemność tego kanału może być jeszcze mniejsza: pięć plus/minus dwie jednostki. Skoro pole świadomości ma tak małą pojemność, a wszelka informacja musi przez nie przejść, aby dostać się do pamięci długotrwałej, to znaczy, że mamy do czynienia z bardzo wąskim gardłem. Bogactwo informacji wpływających do wejścia jest ogromne, Przejście do wąziutkiego pola świadomości wymaga więc niezwykle gęstego sita informacyjnego.
A jednak nie wszyscy teoretycy zgadzają się z poglądem, że umysł musi odrzucać tak wiele informacji. Niektórzy psychologowie – wśród nich wiedzie Ulric Neisser – uważają, że w ogóle nie istnieje zjawisko ograniczonej pojemności. Poglądom Neissera dostarczyła amunicji Gertruda Stein.
W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Gertruda Stein, zanim stała się znaną postacią literacką Paryża, studiowała psychologię na Uniwersytecie Harvarda u Williama Jamesa. Pod jego kierunkiem Stein wraz z kolegą-studentem Leonem Solomonsem przeprowadzili sprawdzian pojemności kanału świadomości na wiele dziesiątków lat wcześniej, zanim znalazł on się w psychologicznym modelu umysłu Oboje fascynowało zjawisko „pisania automatycznego”, które było jedną z przelotnych okultystycznych manii fin de siecle ‚u. Polega ono na tym, że człowiek trzyma ołówek nad kartką i czeka, żeby ręka zaczęła się poruszać „sama z siebie”. Nie daje jej żadnych świadomych poleceń; jeśli zostanie napisany jakiś tekst, ma on pochodzić z innego źródła niż świadoma psychika. Dla kogoś o zacięciu psychologicznym pismo będzie się wywodziło z nieświadomej części psychiki. Dla kogoś skłonnego do wiary w działanie sił nadprzyrodzonych będzie przekazem ze świata duchów.
Solomons i Stein wykorzystali siebie jako króliki doświadczalne i postanowili nauczyć się automatycznego pisania. Zaczęli od tego, że jedno zapisywało słowa dyktowane przez drugie, równocześnie czytając inny tekst. Na przykład Solomons czytał jakąś historię i w tym samym czasie zapisywał słowa wypowiadane przez Stein. Założyli, że czytanie zajmuje świadomość, natomiast akt pisania pozostaje pod kontrolą tej części psychiki, która leży poza obszarem aktualnej świadomości.
To był początkowy etap treningu. Później udawało im się wykonywać to zadanie równocześnie we dwójkę: oboje naraz czytali na głos różne teksty, pisząc w tym czasie coś innego. Teraz już zamiast pisać pod dyktando, pozwalali dłoni pisać „automatycznie”.

(…)

Nauka nowej umiejętności wymaga skupienia uwagi. Potrzebna jest nieustanna czujność, by sprostać wymaganiom nowego zadania. Czynność jest opanowana wtedy, kiedy da się ją wykonać bez myślenia o niej, całkiem lub prawie całkiem automatycznie. Gdy zostanie zakodowana w pamięci, bodźce, zdarzenia i reakcje, jakie się z nią wiążą, mogą pozostawać niezauważone.
Mistrz nie musi myśleć o krokach, przy których potyka się nowicjusz. Oto dlaczego arcymistrz szachowy José Capablanca, któremu zadano pytanie: „Ile możliwych ruchów rozpatruje pan na szachownicy podczas zastanawiania się nad następnym ruchem?” – odparł: „Jeden. Ten właściwy”.
Dopóki wszystko idzie naprzód płynnie, możemy oddawać się niezliczonym, bezmyślnym równoległym działaniom. Ale jeśli z jednym z tych działań zaczną się jakieś kłopoty, wtedy zagarnie całą naszą uwagę. Inne czynności ulegną spowolnieniu lub ustaną.
Pomyłka sprawia, że nasza uwaga kieruje się na jej naprawienie. W trakcie tego procesu to, co zwykle znajdowało się poza świadomością, wchodzi w pole świadomości i zajmuje je. Innym zadaniom można wtedy poświęcić niewiele uwagi lub nie poświęcić jej wcale.
Zjawisko odwrotne, czyli niemożność poświęcenia uwagi czynnościom normalnie wykonywanym automatycznie, stało się tematem anegdot o roztargnionych naukowcach, których świadoma część psychiki jest tak zajęta myśleniem o odkryciach i wynalazkach, że nie ma w niej miejsca na trywialne sprawy codzienności. Żona Einsteina, Elsa, ubierała go w palto i żegnała się z nim w przedpokoju, gdzie wkładał buty. Nieraz znajdywała go tam po trzech kwadransach, pogrążonego w myślach. Ale jeśli chodzi o większość z nas, to kiedy mamy do czynienia z czynnościami rutynowymi i dobrze opanowanymi, granice uwagi są dość elastyczne i nieświadoma część psychiki dobrze sobie radzi.

(…)

Szwajcarski pionier psychologii rozwojowej Jean Piaget badał, jak zmieniają się te szablony w trakcie rozwoju dziecka. Stwierdził, że rozwój poznania ma charakter kumulatywny. Zrozumienie wyrasta z tego, czego dowiedzieliśmy się wcześniej. Staliśmy się tym, kim jesteśmy, nauczyliśmy się tego, co wiemy, dzięki schematom poznawczym, które nabyliśmy po drodze. Gromadzą się one z czasem; schematy poznawcze, którymi dysponujemy w danym momencie, są produktem końcowym naszego osobistego życiorysu.
Do opisania, jak kształtują się te struktury psychiczne w interakcji ze światem, Piaget korzystał z pojęć „przyswojenie” i „przystosowanie”. Gdy dowiadujemy się nowych rzeczy, nasze schematy zmieniają się. Jako dziecko sądziłem, że każde drzewo, które nie ma liści, jest uschnięte, martwe. Wychowywałem się w Kalifornii i tam ten schemat sprawdzał się zawsze. Kiedy widziałem zdjęcia bezlistnych drzew, uważałem, że to drzewa uschnięte. Potem przeprowadziłem się na Wschód i ze zdziwieniem odkryłem, że drzewa tracą liście na zimę, ale nie usychają. Mój schemat uległ rewizji: drzewo pozbawione liści niekoniecznie musi być uschnięte.
W sytuacji gdy ktoś nie potrafi zrewidować schematu tak, by pasował do faktów, dochodzi do dziwacznych błędów w postrzeganiu. Dla unaocznienia tego problemu Ulric Neisser opowiada anegdotę o człowieku, który trafił do psychiatry, ponieważ uważał, że nie żyje. Po kilku sesjach terapeutycznych psychiatra stwierdził, że pacjent uparcie trzyma się swojego przekonania. W związku z tym pyta go:
– Pan wie, oczywiście, że trupy nie krwawią?
– Jasne, że wiem – odpowiada pacjent.
Psychiatra bierze igłę i wbijają pacjentowi w rękę aż do krwi.
– I co pan na to? – pyta.
– Coś podobnego! – wykrzykuje pacjent. – A jednak trupy krwawią!
Wzorzec jest w pewnym sensie hipotezą, pewnym założeniem określającym,
czym jest to, czego doświadczamy, i jak działa. Schemat, mówiąc słowami psychologa Davida Rumelharta, to „rodzaj nieformalnej, osobistej, nie sformułowanej hipotezy na temat natury zdarzeń, przedmiotów czy sytuacji, w obliczu których stajemy. Zestaw wszystkich schematów, którymi dysponujemy do interpretacji naszego świata, składa się na naszą prywatną teorię na temat natury rzeczywistości” .
Dzięki schematom dowiadujemy się więcej niż tylko to, co niosą zmysłom informacje. Jeśli widzimy samochód, możemy spokojnie przypuszczać, że jest wyposażony w te atrybuty, co zwykle – kierownicę, bak, fotele itd. – mimo że nie widzimy ich bezpośrednio. Podobnie jak w wypadku hipotezy, schemat ucieleśnia założenia, które przyjmujemy za prawdziwe z pełnym zaufaniem. To pozwala nam wyprowadzać wnioski, które wykraczają poza bezpośrednie dowody dostarczane przez zmysły. Takie skróty poznawcze pozwalają nam bezpiecznie żeglować wśród niepewności, z którą mamy najczęściej do czynienia, stawiając czoło światu.
Schematy, podobnie jak hipotezy, mogą się zmieniać. Właśnie poprzez rewidowanie starych i dodawanie nowych schematów gromadzimy wiedzę. Schematy to hipotezy, które podlegają weryfikacji. Kiedy znajdziemy się w sytuacji niepewnej, dwuznacznej, przywołujemy schematy, żeby ją wyjaśnić. Każdy schemat, z którym wychodzimy, jest równocześnie sprawdzany – czy trafnie dobrany, czy dobrze pasuje.
Do schematów, z których korzystamy, mamy na ogół pełne zaufanie. Ale kiedy dostrzegamy jakąś drobną rozbieżność – na przykład widzimy w tłumie twarz, chyba znajomą, ale nie jesteśmy o tym do końca przekonani – wtedy sprawdzamy dopasowanie schematu, biorąc pod uwagę większą liczbę dowodów, podobnie jak to robią naukowcy z hipotezami: Czy to może być ona? Czy może być tutaj teraz? Czy z bliska też wygląda jak ona? Czy ma te same ruchy, ubiera się jak ona? Te wszystkie pytania to małe sprawdziany hipotezy „To ona”.
Odmianą schematów poznawczych są stereotypy. Oto relacja Susan Fiske, psychologa poznawczego, o jej własnym stereotypie dotyczącym robotników pracujących w zakładach metalurgicznych. Można się z niej dowiedzieć wiele
o dynamice schematów poznawczych.

Kiedy przeprowadziliśmy się do Pittsburgha, zetknęłam się z nowym stereotypem (…) stereotypem „robociarza”. Robociarz to archetyp hutnika. Robociarz to – według tego szablonowego obrazu – kobieta lub mężczyzna, lecz zawsze twardziel; niezależnie od płci – sprośny. Robociarz zawsze pije piwo Iron City, ogląda wszystkie mecze Hutnika Pittsburgh, chodzi w trykotowej koszulce niezależnie od pogody. (…) Mój stereotyp robociarza tkwi we mnie jako abstrakcyjny przykład pewnego gatunku, nie jako zbiorowy obraz wszystkich hutników, których kiedykolwiek poznałam, chociaż ten stereotyp zawiera w sobie także pewne konkretne przykłady. Mam tendencję do ignorowania informacji, które nie przylegają do tego stereotypu (…) mam tendencję przypominać sobie jedynie informacje, które są z nim zgodne. (…) Robociarz, który czyta „Hustlera”.

Schematy dotyczą zarówno ogromnych sfer, jak i szczególików; funkcjonują na wszystkich poziomach przeżywania, na każdym szczeblu abstrakcji. „Tak jak hipotezy, schematy mogą dotyczyć rzeczy wielkich i drobiazgów – powiada Rumelhart – i reprezentują naszą wiedzę na wszelkich poziomach: od ideologii i kultury, do wiedzy o tym, jak zbudować poprawne zdanie w swoim języku, do znajomości znaczenia konkretnego wyrazu, czy też przyswojenia sobie tego, która litera alfabetu oznacza określoną głoskę”.
Pojęcie schematu jest także schematem. A więc za jego pomocą musimy sobie wyjaśnić to, w jaki sposób wyjaśniamy sobie rzeczy. Schematy organizują naszą wiedzę w czasie jej rozwoju. Jeśli zdamy sobie sprawę, w jaki sposób działają, zrozumiemy rozumienie.

(…)

Prowadzono jeszcze wiele innych badań potwierdzających, że informacja, która nigdy nie dotarła do pola świadomości, mimo to ma silny wpływ na nasze postrzeganie i działanie. Na przykład Howard Shevrin z Uniwersytetu Michigan rejestrował fale mózgowe u studentów-ochotników, którym pokazywał migawki
zawierające słowa lub obrazy. Migawki wyświetlano przez tysięczne części sekundy – zbyt krótko, by badani mogli uświadomić sobie ich znaczenie. Równocześnie ochotnicy mieli na głos wypowiadać nasuwające się im swobodne
skojarzenia.
Informacje z migawek wpływały na sposób kojarzenia badanych. Na przykład, kiedy pokazywano im zdjęcie pszczoły, skojarzenia ograniczały się do związanych z nią słów, takich jak: „truteń”, „żądło”, „miód”. Mimo że nie mieli pojęcia, jakie słowo czy obraz im pokazywano, wyraźnie odbierali informację poza świadomością i uruchamiali zgodne z tą informacją schematy poznawcze.
Wyjaśnienia Shewina pasują dobrze do roboczego modelu umysłu, który opisaliśmy .

Zawsze zdajemy sobie sprawę jedynie z małego ułamka wszystkich bodźców dociera-
jących do naszych zmysłów. Zależnie od swoich potrzeb, zainteresowań czy intensyw-
ności bodźca czynnie wybieramy to, na co zwracamy uwagę. Jednakże sam proces do-
boru tematów jest nieświadomy. Mamy wrażenie, że coś nam „wskakuje” w pole świa-
domości, coś zwraca naszą uwagę, ale za tym „wskoczeniem” kryje się cały złożony
i nieświadomy proces. (…) Reasumując, badania uwagi i bodźców podprogowych wy-
kazują, że w naszych mózgach tętnią procesy poznawcze i emocjonalne, poprzedzają-
ce świadome poznanie.

(…)

Ernest Hilgard, wybitny badacz hipnozy z Uniwersytetu Stanforda, relacjonuje seans hipnotyczny, który zdarzył się w klasie szkolnej, gdy jednego ucznia-ochotnika zahipnotyzowano i zasugerowano mu, że będzie przez jakiś czas głuchy. Jako „głuchy” ochotnik nawet nie mrugnął na takie dźwięki, jak strzał czy łomot uderzanych o siebie kamieni.
Jeden z uczniów zapytał, czy „jakaś część” hipnotyzowanego nie rejestruje jednak dźwięków, przecież jego uszy najprawdopodobniej funkcjonują w dalszym ciągu. Prowadzący seans wyszeptał do ochotnika:

Jak wiesz, istnieją fragmenty naszego układu nerwowego, wypełniające funkcje, z których nie zdajemy sobie sprawy, na przykład krążenie krwi (…). Mogą także istnieć nieświadome procesy psychiczne, te, które znajdują swój wyraz w (…) snach. Wprawdzie wskutek hipnozy jesteś głuchy, ale być może jakiś twój fragment słyszy mój głos i przetwarza zasłyszane informacje. Jeśli tak jest, chciałbym, żeby podniósł się twój palec wskazujący u prawej ręki na znak, że tak rzeczywiście jest.

Ku konsternacji prowadzącego, palec się uniósł. Zaraz potem zahipnotyzowany uczeń odezwał się spontanicznie mówiąc, że czuje uniesienie palca, ale nie ma pojęcia, dlaczego się tak dzieje, i domagając się wyjaśnienia.
Prowadzący seans uwolnił następnie ochotnika od głuchoty hipnotycznej i zapytał, co jego zdaniem zaszło. „Pamiętam – rzekł ochotnik – że powiedział mi pan, iż będę głuchy, kiedy pan doliczy do trzech, a słuch mi powróci, kiedy położy mi pan rękę na ramieniu. Potem przez chwilę było cicho. Nudziło mi się tak siedzieć, więc zacząłem w myślach rozwiązywać problem statystyczny, nad którym poprzednio pracowałem. Byłem tym zajęty, kiedy nagle poczułem, że unosi mi się palec, i chciałbym prosić o wyjaśnienie tego zdarzenia”.
Hilgard (zakładając prawdomówność badanego) wyjaśnia, że umysł człowieka jest zdolny rejestrować i magazynować informacje poza polem świadomości. W pewnych warunkach można nawiązać kontakt i komunikować się z ową nieświadomą uwagą, ciągle poza polem świadomości danej osoby. Tę szczególną zdolność nazywa Hilgard „ukrytym obserwatorem”.

(…)

Analiza Neissera pokazuje, że pamięć – podobnie jak uwaga – jest podatna na zniekształcenia. Związki między uwagą a wspomnieniami są niezwykle bliskie. Wspomnienia to uwaga w czasie przeszłym – pamiętamy tylko to, co zauważyliśmy. Wspomnienia są więc podwójnie narażone, bo oprócz wstępnych zniekształceń tego, co zauważamy, podlegają wtórnym wypaczeniom podczas przypominania.
„Czy wszyscy tacy jesteśmy? – zapytuje Neisser. – Czy u każdego z nas wspomnienia są spreparowane, poprzekręcane, upozowane, egocentryczne?”. Studium pojedynczego przypadku nie stanowi wystarczającej podstawy, by udzielić wiążącej naukowo odpowiedzi na to pytanie. Mimo to Neisser przypuszcza, że w każdym z nas jest coś z Johna Deana. „Wspomnienia przeorganizowała mu własna ambicja; kiedy nawet stara się powiedzieć prawdę, nie może się powstrzymać, by nie podkreślić roli, jaką odegrał w każdym zdarzeniu. Ktoś inny na jego miejscu mógłby patrzeć na zdarzenia bardziej beznamiętnie, zastanawiać się nad swoimi przeżyciami z większym rozmysłem, relacjonować je wierniej. Niestety, takie cechy charakteru są rzadkością”.
Dean albo wiedział, że nagina prawdę, albo wierzył we własną wersję i sam siebie wprowadzał w błąd. Niezależnie od tego, czy była to obłuda zamierzona, czy mimowolna, rekonstrukcja wydarzeń w jego wykonaniu była doskonałą ilustracją wybiórczego przypominania.

(…)

„Własna przeszłość to narastające brzemię – napisał Bertrand Russell. – Łatwo sobie pomyśleć, że własne emocje były żywsze, niż są obecnie, a umysł bystrzejszy. Jeśli to prawda, to trzeba o tym zapomnieć, a jeśli się o tym zapomni, to prawdopodobnie przestanie być prawdą”. Przemyśleniom Russella odpowiada złowieszcze hasło z Roku 1984 Orwella: „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”. A w królestwie psychiki w czyich rękach jest naprawdę przeszłość?
Pamięć jest rodzajem autobiografii, jej autorem jest ja”, wyjątkowo potężny zestaw schematów. Czasami nazywany jaźnią”, ego – jest tym zestawem schematów, który określa, co rozumiemy przez ja”, „sobie”, „mój”, który precyzuje poczucie bycia sobą w świecie.
„Ja” buduje się powoli, od dzieciństwa, i prawdopodobnie jest najbardziej podstawowym zgrupowaniem schematów w naszej psychice. Jego początki biorą się z interakcji między matką a niemowlęciem; rozwój formowany jest przez związki z rodzicami, rodziną, rówieśnikami, z każdym i ze wszystkimi ważnymi ludźmi, znaczącymi wydarzeniami w życiu człowieka. To jaźń kształtuje sposób, w jaki dana osoba filtruje i interpretuje swoje przeżycia, komponuje te wszystkie zmyślenia służące podnoszeniu własnej wartości, jak w przypadkach Deana i Darsee. Robiąc to jaźń ma do dyspozycji całą potęgę i wszystkie narzędzia – także zachęty – władzy w państwie totalitarnym. To jaźń sprawuje funkcję cenzora, dokonując wyboru i skreśleń w strumieniu informacji.

 


 

 

Źródło: http://michalpasterski.pl/2009/04/co-potrafi-twoja-plamka-slepa/

Co potrafi Twoja plamka ślepa

Co potrafi Twoja plamka ślepa

Plamka ślepa to miejsce na siatkówce oka, gdzie nie ma komórek odbierających światło. Jak to się w takim razie dzieje, że nasze oko obserwuje otaczający nas świat bez „dziur” w widzeniu?

Czytając ten artykuł będziesz mieć wyjątkową okazję przetestować swój własny wzrok, sprawdzić wielkość swojej plamki ślepej i doświadczyć, w jaki sposób Twój mózg sprytnie „dorabia” sobie obraz tam, gdzie tak naprawdę nie powinno go być.

Tylna część oka jest zbudowana z fotoreceptorów, komórek, które odbierają światło i zamieniają je w impulsy nerwowe przekazywane do mózgu. Na siatkówce jest jednak jedno miejsce, gdzie tych komórek nie ma- jest to plamka ślepa. Jest to miejsce, z którego odchodzi włókno nerwowe, przekazując informację o obrazie prosto do mózgu. O istnieniu plamki ślepej możesz przekonać się sam, patrząc na poniższy obrazek 15-25 centymetrów od monitora. Zasłoń lewe oko i skup swój wzrok na krzyżyku. Teraz zacznij przybliżać i oddalać głowę aż czarna kropka po prawej stronie zniknie.

blindspot1bw

 

Ale to jeszcze nie wszystko. Możesz dokładnie określić wielkość swojej plamki ślepej! TUTAJ znajdziesz specjalne miejsce, gdzie możesz sprawdzić jak duża jest plamka ślepa w Twoim polu widzenia. Aby to zrobić, wejdź na stronę (link w poprzednim zdaniu), zakryj lewe oko i spójrz na obraz tak aby nie widzieć czarnej kropki. Teraz manewruj wskaźnikiem myszki tak aby oscylować nim przy niewidzianej przez Ciebie kropce. Gdy nie widzisz wskaźnika, oddalaj go od tej kropki aż do momentu gdy go zobaczysz. Na granicy kliknij lewym przyciskiem myszy, co spowoduje zaznaczenie tego punktu. I tak samo zrób z różnymi kierunkami, aby obrysować kształt Twojej plamki ślepej.

Co potrafi Twoja plamka ślepa?

Okazuje się, że nasza plamka ślepa potrafi więcej niż nam się wydaje. Otóż mózg automatycznie wypełnia lukę w obrazie, która powstaje poprzez istnienie plamki ślepej. W końcu gdy patrzysz normalnie przed siebie, nie masz dwóch pustych kropek w swoim polu widzenia (każde oko ma swoją plamkę ślepą). Mózg wypełnia te obszary tym, co spodziewa się, że tam powinno być! Aby samemu tego doświadczyć, przetestuj kilka ciekawych przypadków działania plamki ślepej, które znajdziesz poniżej. Wszystkie obrazki pochodzą ze strony http://serendip.brynmawr.edu. Za każdym razem zasłaniaj lewe oko i patrząc na krzyżyk przybliżaj się oddalaj od ekranu, aż zniknie czarna kropka po prawej stronie.

 

blindspot1

 

blindspot1rev

 

Jak widzisz, Twój mózg potrafi wypełnić miejsce, w którym znajdowała się kropka kolorem, który tą kropkę otaczał. I potrafi to zrobić niezależnie od tego, jaki kolor wchodzi w grę.

 

blindspotline

 

W tym przypadku mózg w miejsce kropki uzupełnia linię. Robi tak dlatego, że „spodziewa” się ciągłości tej lini.

 

blindspotdotfield

 

Wyraźna, żółta kropka znika a zamiast niej pojawia się czerwona!

 

Wygląda na to, że rozglądając się wokół siebie widzimy też punkty, które są tylko „dopowiedziane” przez nasz mózg. Oczywiście w miarę możliwości mózg będzie uzupełniał brakującą informację danymi z drugiego oka, jednak gdy drugie oko ma ograniczone pole widzenia, mózg po prostu dorabia sobie spodziewany obraz.

Jak sprawić, aby kogoś głowa zniknęła

Tom Stafford, autor książki „100 sposobów na zgłębienie tajemnic umysłu”, z której pochodzą informacje zawarte w tym artykule, opisuje tam zabawną możliwość wykorzystania plamki ślepej. Gdy będziesz w pomieszczeniu, w którym znajdują się ludzie, zasłoń jedno swoje oko i wysuń przed siebie drugą dłoń z wysuniętym palcem wskazującym. Skup swój wzrok na tym palcu i wybierz jakąś osobę. Teraz przesuwaj swój palec tak, aż głowa tej osoby zniknie a zastąpi ją tło 🙂

Zachęcam cię również do przeczytania artykułu Efekt McGurka – słyszenie oczami, z którego dowiesz się jak to możliwe, że Twój mózg słyszy to, czego nie słychać.

 

Źródło: http://michalpasterski.pl/2009/04/co-potrafi-twoja-plamka-slepa/

Amerykańskie szkolnictwo od wewnątrz: upadek, oszustwo, dogmaty – T. Sowell

Rozdział 3 Pranie, mózgów

.
Wielu rodziców zastanawia się. dlaczego traci swe dzieci na rzecz całkiem nowego systemu wartości
DONNA MULDREW. matka i nauczycielka.
.

W całych Stanach Zjednoczonych opracowano bardzo wiele kursów, które kryją się pod przeróżnymi nazwami i mają za zadanie zmienić u młodych Amerykanów system wartości, zachowanie i wierzenia, wpajane im od dzieciństwa przez rodzinę, kościół czy grupę społeczną, w której dorastali. Te ambitne próby ukształtowania na nowo postawy i świadomości całej generacji są równie silne, jak i nieznane; częściowo ponieważ prowadzone są mało jawnie, częściowo ponieważ ukrywają się pod przeróżnymi szyldami typu: „uporządkowanie wartości”, „podejmowanie decyzji”, „afektywna edukacja”, „Quest”, „walka z narkotykami”, „wychowanie seksualne”, „rozwijanie uzdolnień i talentów” i wiele innych. Nie jest najistotniejsze, w jaki sposób te programy dostają się do klas szkolnych, ale raczej, jak działają, kiedy wreszcie tam się znajdą.Wydawać by się mogło, iż walka z narkotykami i wychowanie seksualne różnią się między sobą, a program dla szczególnie utalentowanych studentów to jeszcze coś innego, ale tak jest jedynie wtedy, gdy, dzięki odpowiedniemu nadzorowi, na zajęciach robi się to, co należy. W rzeczywistości zbyt często te nazwy to tylko flagi, pod którymi szkoły stawiają żagle, aby żeglować w stronę niezbadanych mórz społecznego eksperymentu w przerabianiu uczuć i przekonań młodych ludzi. Ktoś, kto popatrzy poza etykietki i przyjrzy się konkretnym programom zajęć, takich jak walka z narkotykami, edukacja seksualna itd., odkryje zapewne, iż sam przedmiot wymieniony w nazwie zajęć zajmuje bardzo niewiele miejsca w podręczniku, natomiast resztę wypełniają psychologiczne eksperymenty i prezentowanie nowego systemu wartości.Programy i podręczniki tak zwanego „wychowania seksualnego” rzadko zawierają zwykłe biologiczne lub medyczne informacje. O wiele częściej zajmują się one ukształtowaniem na nowo postaw uczniów, i to nie tylko wobec seksu, ale również wobec rodziców, społeczeństwa oraz wobec życia. Tak samo sprawa ma się z innymi zajęciami, które noszą nazwy walki z narkotykami, walki z paleniem lub służą innym szlachetnym celom. Typowym przykładem może tu być tak zwany „program walki z narkotykami”, który realizowano w New Hempshire i o którym jeden z rodziców powiedział, iż jest zaledwie w jednej czwartej „informacyjny”. natomiast „pozostałe trzy czwarte dotyczą społecznych postaw, wartości itd.” To samo można powiedzieć o podręczniku Zmiana ciała, zmiana życia często stosowanym w edukacji seksualnej. Podobnie, w używanej powszechnie książce, rozprowadzanej w szkołach w ramach kampanii antynikotynowej, „wzmianka o paleniu” znajduje się jedynie we wstępie na liście „wielu decyzji”, jakie muszą podjąć nastolatkowie. Nauczycielka przesłuchiwana w Departamencie Edukacji Stanów Zjednoczonych przyznała, iż finansowane przez państwo zajęcia „walki z narkotykami nie przekazują żadnych informacji lub faktów o narkotykach per se”. Zamiast tego, jak stwierdziła:Program zajęć ma 152 strony, z których jedynie na czterech można znaleźć jakieś pośrednie bądź bezpośrednie uwagi o narkotykach. Program podzielony jest na trzy fazy. Pierwsza faza polega na rozwijaniu samoświadomości i zawiera serię ćwiczeń pozwalających uczniom osiągnąć .Jako niezależnym jednostkom większe zrozumienie świata i uświadomienie sobie wartości”.

Jeśli więc te zajęcia nie są tym, czym zgodnie z nazwą powinny być, czym są naprawdę?

Są próbami ukształtowania na nowo wartości, postaw i wierzeń, są próbami wpojenia w uczniów nowej wizji świata innej od tej, jaką otrzymali od swych rodziców .czy środowiska, w którym dorastali. Zamiast rozwijać intelekt te specjalne programy grają na emocjach. Nazywa się to czasem „afektywną edukacją” w odróżnieniu od edukacji intelektualnej. Może to również być nazwane praniem mózgów.

Metody prania mózgów

Wiek zajęć prowadzonych w szkołach całej Ameryki ma nie tylko te same cele — czyli zmianę fundamentalnych postaw, wartości i przekonań przez psychologiczne eksperymenty — ale używa nawet metod wypracowanych przez państwa totalitarne i typowych dla prania mózgów:

1. Emocjonalny stres, czok lub emocjonalne znieczulenie służące złamaniu intelektualnego oraz emocjonalnego oporu.
2. Emocjonalna bądź fizyczna izolacja od naturalnych źródeł emocjonalnego wsparcia.
3. Niszczenie uznawanych przez jednostkę wartości w krzyżowym ogniu pytań często poprzez manipulowanie poczuciem niższości.
4. Odebranie jednostce naturalnych środków obrony takich jak rezerwa, godność, poczucie prywatności, zdolność odmówienia współpracy.
5. Wynagradzanie przyjęcia nowych wartości, postaw i poglądów — czasem nagrodą jest jedynie uwolnienie od nacisku, jaki wywiera się na opornych, czasem przybiera ona inną symboliczną lub konkretną formę.

Stres i emocjonalne znieczulenie

Istnieje aż nazbyt wiele przykładów użycia tych psychoterapeutycznych metod w szkołach publicznych. Widzowie oglądający
program „20/20″ nadawany w sieci ABC 21 września 1990 mogli być zdziwieni — lub zaniepokojeni — widokiem dzieci zabieranych do kostnicy i zachęcanych do dotykania nieboszczyków*. Niektórzy widzowie mogli pomyśleć, iż zmuszanie dzieci do takich rzeczy jest bezsensowne i przede wszystkim pozbawione dobrego smaku. Jest to prawda, jeśli popatrzymy na te ząjęcia z punktu widzenia edukacji, która powinna przekazywać jakieś informacje i rozwyać u uczniów umiejętność logicznej analizy faktów i oceniania wagi dowodów. Ale to ćwiczenie nie było w żadnym przypadku bezsensowne jako element psychologicznego kształtowania przekonań. Był to przykład pierwszego kroku w praniu mózgów — stresu i znieczulenia.

Niektóre dzieci bez wątpienia odczuły ten eksperyment jako stresujący, niektóre jako szokujący, ale w ogólności wszystko służyło zlikwidowaniu tradycyjnych zahamowań. Historyczne studia nad praniem mózgów w różnych krajach i różnych okresach* wykazały, iż „niszczenie emocji” było kluczowe dla całego procesu Z takiej perspektywy wycieczka do kostnicy nie była bezsensowna. Szkoły publiczne nie podlegają tak ostrej kontroli, jak społeczeństwa totalitarne, ale przecież cele stosowanego w szkołach prania mózgów są całkiem nowe, a w ich osiąganiu nacisk kładzie się na łagodniejsze wersje tego samego terroru, jaki zafundowali swym obywatelom Stalin czy Mao.

Emocjonalne znieczulanie jest wspólne dla wszystkich zajęć, na których dzieci zaznajamia się ze śmiercią, oraz dla wszystkich programów psychologicznego kształtowania emocji. Na wspomnianych zajęciach dotyczących problemu śmierci uczniom kazano napisać ich własne epitafia, zredagować list, jaki pozostawiliby w przypadku samobójstwa, przedyskutować z kolegami przypadki śmierci, jakie zdarzyły się w ich rodzinach [W amerykańskich szkołach publicznych istnieją jak pisze o tym autor, specjalne zajęcia, zwane death education, na których dzieci informuje się i uczy o śmierci, podobnie, jak na zajęciach z wychowania seksualnego (ang. sex education) oczy się o seksie (przyp. autora )]
i — to specjalnie dla pierwszaków — wykonać z pudełka po butach projekt własnej trumny.

Wśród podobnych psychodram aranżowanych w innych szkołach można znaleźć przypadki, kiedy dzieciom kazano wyobrazić sobie, iż znajdują się w szkolnym autobusie, który zakopano pod ziemią, oraz przedyskutować sytuację, kiedy na tratwie ratunkowej znajduje się więcej ludzi, niż tratwa może unieść i należy podjąć decyzję, kto ma zostać wyrzucony za burtę”. Kiedy indziej rolę tratwy pełni schron przeciwatomowy o ograniczonej pojemności, tak że ktoś musi /zostać na zewnątrz i umrzeć na skutek promieniowania po ataku nuklearnym”. Czasem rozstrzyganie dylematu czyje życie jest ważniejsze prowadzi nawet do pytania dziecka, który z członków jego rodziny powinien zostać poświęcony, gdyby zaszła taka potrzeba.

Ponieważ są to eksperymenty psychologiczne, liczy się również dopracowanie scenariusza i scenografii. Jedna z książek dla nauczycieli zawiera następujące polecenia: „przygaś światło”, a potem „każ uczniom udawać, że są teraz martwi”. Potem nauczyciel powinien zorganizować „wycieczkę do najbliższej kostnicy”, „kazać napisać krótko każdemu uczniowi, jaki rodzaj pogrzebu życzyłby sobie dla siebie samego” i „zredagować w dziesięciu słowach epitafium, jakie chciałby, aby po nim pozostało w pamięci żyjących”. Inna książka, również zalecająca wizytę w kostnicy, ma bardziej szczegółowe instrukcje dla uczniów, takie jak:

Zaangażuj przygotowanie twojego własnego pogrzebu.
Wybierz trumnę i kostnice, która odpowiadałaby twoim szczególnym wymaganiom oraz możliwościom finansowym

Pomiędzy pytaniami zadawanymi studentom znalazły się następujące:
Jak umrzesz?
Kiedy umrzesz?
Czy znaki kiedykolwiek kogoś, kto zmarł gwałtownie?
Kiedy ostatni raz opłakiwałeś kogoś’ Czy wyraziłeś to we łzach, czy w cichym bólu?
Czy opłakiwałeś go tam czy z kimś innym?
Czy wierzysz w życic pozagrobowe?

Inna książka przeznaczona jako podręcznik do podobnych zajęć zaleca przeprowadzenie lekcji z muzyką pogrzebową, projekcję filmu przedstawiającego zwyczaje pogrzebowe z różnych stron świata i dyskusję na temat osobistych odczuć uczniów co do śmierci. Wycieczki pozaszkolne obejmują wyjścia do kostnicy, na cmentarz; przedstawiona jest lista danych, jakie dzieci mają zebrać z nagrobków. Inne programy i podręczniki zajęć „przysposobienia do śmierci” opisują podobne ćwiczenia, jakie dzieci mają wykonać w klasie podczas widu tygodni nauki. Trudno byłoby to wytłumaczyć i usprawiedliwić z punktu widzenia tradycyjnie rozumianej edukacji. Jeśli jednak celem stanie się zamiana całego zespołu postaw i przekonań na inne, bardziej wygodne dla tych, którzy opracowują takie programy i wprowadzają je w życie, wtedy jasne jest, na co przeznacza się czas lekcyjny.
Wychowanie seksualne jest oczywiście czymś zupełnie innym, jednak ta sama zasada znieczulenia gra w nim główną rolę. Oto fragment wypowiedzi jednej z matek, która uczestniczyła w lekcji wychowania seksualnego w piątej klasie:
Byłam w klasie, kiedy chłopcom pokazywano plastykowy model żeńskich genitaliów z wsadzonym tamponem, aby mógł zobaczyć, jak umieszczany jest taki tampon.

Z punktu widzenia edukacji taka informacja miała raczej małe znaczenie dla jedenastoletniego chłopca, ale miała wielki sens jako eksperyment w znieczulaniu — w ten sposób przez pranie mózgów wpaja się nowe postawy.
Podobnie sprawa ma się z filmem pokazanym szóstoklasistom w jednej ze szkół w Kansas. Rodzic, który był obecny w klasie, tak opisuje całą sytuację:
Pierwsze trzy minuty filmu przedstawiały poród.
Zaczęło się od obrazu kobiety z podniesionymi i rozłożonymi nogami i stopami zamocowanymi w strzemionach lub czymś takim. Był tam też lekarz. Wszystko przedstawiono bardzo dokładnie i bardzo szczegółowo.
Dzieci z szóstej klasy oglądały trzy porody. Wyczułam, jak bardzo zszokowani byli ci mali chłopcy i dziewczęta widzący po raz pierwszy, co robi lekarz, aby dziecko przyszło na świat”.
W Północnej Karolinie jedno z dzieci zemdlało podczas projekcji filmu. W Kansas jeden z rodziców zwrócił uwagę pielęgniarce, która puściła film na lekcji „wychowania zdrowotnego”.

na co pielęgniarka odpowiedziała: „No cóż, kiedyś muszą się o tym dowiedzieć”30. Podstawowe pytanie brzmi: CO dało jej prawo do zdecydowania, kiedy owo „kiedyś” ma nastąpić i do pokazania filmu wszystkim dzieciom w tym samym momencie bez względu na ich poziom rozwoju emocjonalnego? Bez wątpienia musiała zdawać sobie sprawę z oszustwa, jakim był ten pokaz, gdyż według zapowiedzi film miał być o witaminach! Rzeczywiście, dwie trzecie filmu traktowały o witaminach, ale rodzice, którzy go oglądali, „nic zauważyli żadnego związku między witaminami i prezentowanym porodem””.

Inne znieczulające filmy pokazywały męskie genitalia, nagą parę uprawiającą seks „w żywych kolorach” i „z uzupełniającymi dźwiękami” oraz masturbację. Inna metoda równie skutecznego znieczulania opierała się na zadawaniu uczniom pytań dotyczących ich własnych postaw i zachowań seksualnych. W stanie Waszyngton podczas lekcji tak zwanego wychowania zdrowotnego w jednej z młodszych klas liceum kazano wszystkim chłopcom wymówić słowo „pochwa”, a dziewczynkom „penis”. Kiedy jedna z bardziej nieśmiałych dziewcząt wstydziła się wymówić słowo „penis”, nauczyciel „kazał jej stanąć przed całą klasą i wymówić głośno «penis» dziesięć razy”.

Inne powszechnie używane w szkołach metody polegają na dobieraniu razem chłopców i dziewcząt w pary tak, aby każda para mogła przedyskutować materiał z wychowania seksualnego taki, jak organy seksualne i ich części i/lub porozmawiać ze sobą używając najróżniejszych synonimów na penisa, pochwę, stosunek seksualny i piersi. I znowu, edukacyjna wartość takich ćwiczeń jest o wiele mniej widoczna niż ich wartość jako kroku w emocjonalnym znieczulaniu.

Te lekcje wychowania seksualnego i „przysposobienia do śmierci” nie są bynajmniej jedynymi, na jakich stosuje się technikę prania mózgów. Różnice między autentyczną edukacją a psychologicznym urabianiem można także zauważyć na przykładzie zajęć, na których omawia się problem broni nuklearnej i związanych z nią polityczno-militarnych zagadnień. Broń nuklearna, jak wiele innych kontrowersyjnych tematów, ma swoich przeciwników i zwolenników; każda ze stron publikuje oczywiście w artykułach, czasopismach i innych wydawnictwach masę argumentów przemawiających za bądź przeciw. Co więcej, od dłuższego czasu istnieją dwie opozycyjne szkoły myślenia nie mogące pogodzić się co do tego, czy pokój lepiej utrzymać przez odpowiednią propagandę, czy przez rozbrojenie. Różni wiodący intelektualiści i politycy ostatnich dwudziestu lat opowiadali się po różnych stronach.
Krótko mówiąc, istnieje wiele publikacji opisujących korzyści jednego bądź drugiego rozwiązania, omawiających argumenty obu stron, uważnie śledzących ich rozumowanie i traktujących całą sprawę jako problem edukacyjny. Ale oczywiście w szkole, przy użyciu najróżniejszych metod narzuca się uczniom opcję głoszącą rozbrojenie, którą z góry uznaje się za słuszną. Uczniów szkoły średniej wprowadza w temat broni jądrowej film Hiroshima — Nagasaki. Oto opis takiej projekcji:

Uczniowie pochodzący z dobrze sytuowanych mieszczańskich rodzin musieli oglądać drastyczne i sfilmowane z dużą dokładnością sceny przedstawiające japońskie kobiety i dzieci spalane przez pożar powstały po zrzuceniu bomby atomowej. Nastolatkowie siedzieli na swych miejscach z przykutą uwagą.
Słychać było szlochanie. Nastrój panujący potem w klasie dobrze wyrasta pewna chęć egzaltowana młoda panienka, która zapytała: „Dlaczego to zrobiliśmy?” Nauczyciel odpowiedział „Zrobiliśmy to raz; możemy zrobić to ponownie, jak zostanie użyta ta śmiercionośna broń, zależy od was”. Tak rozpoczęły się na zajęcia na temat broni Jądrowej.

Proszę zauważyć, że nauczyciel nie odpowiedział na pytanie dziewczyny, a zamiast tego ominął je i użył jako środek w prowadzeniu antynuklearnej propagandy. Badania dotyczące podobnych zajęć w całych Stanach stwierdzają:
Zachęcano uczniów, aby „pozwolili mówić swym sercom**. Ale nie zachęcano ich do obiektywnego osądzenia historycznych wydarzeń, jakie doprowadziły do tragicznych bombardowań w 1945**.
Problem ten, podobnie jak i inne, traktuje się jako doświadczenie raczej emocjonalne niż edukacyjne. Konsekwencje afektywnej edukacji dotyczącej broni nuklearnej, seksu i wielu innych przedmiotów to nie tylko niebezpieczeństwo formułowania niepoprawnych konkluzji czy zaniedbania rozwoju intelektualnego uczniów. Są także skutki natury psychosomatycznej.

W Oregonie pewien ojciec stwierdził, iż jego córka, w wyniku napięcia, jakie wprowadzała afektywna edukacja, potrzebowała pomocy lekarskiej. Młoda kobieta jeszcze w wiele lat po opuszczeniu szkoły miała w nocy koszmary związane z filmem, jaki zobaczyła podczas zajęć w liceum. Wielu rodziców, lekarzy i nauczycieli stwierdziło, iż często zdarza się, że dzieci płaczą podczas samych sesji psychologicznego kształtowania lub też zaraz po powrocie do domu. Inny ojciec stwierdził, iż po wizycie w nazywającym się szumnie „Wzorcowym Centrum Nauki Czytania” u dzieci występują takie symptomy nerwicy, jak nocne koszmary, bóle brzucha, wymioty, bezsenność i zaburzenia mowy.
Asystentka, która pomagała mi w zbieraniu materiałów do tej książki i która z tej racji widziała wiele szkolnych filmów edukacyjnych, stwierdziła, że miała potem problemy ze spaniem, mimo iż jest przecież osobą dorosłą, która mieszkała w trzech krajach i mówi dwoma językami. To co zobaczyła to tylko filmy pokazywane normalnie w amerykańskich szkołach podstawowych i średnich.

Izolacja i krzyżowy ogień pytań

Sukces prania mózgów zależy nie tylko od stresu, jaki uda się( wywołać w jednostce, ale także od tego, jak daleko można złamać i jej opór. Izolacja — odcięcie jej od źródła duchowego wsparcia tych, którzy dzielą z nią te same wartości i którzy są do niej osobiście przywiązani — to jeden ze sposobów łamania oporu.
Reżimy totalitarne często trzymają politycznych więźniów, w izolacji, ale nawet dla takich reżimów jednoczesne przeprowadzenie w ten sposób prania mózgów duże; liczby ludzi wiąże się, z dość znacznymi kosztami. Genialne rozwiązania znalazł chiński przywódca Mao Tse-tung. Ofiarę wstępnie przesłuchiwano, po czym wypuszczano na wolność z „ostrzeżeniem, że jest przestępstwem kryminalnym mówienie komukolwiek — przyjaciołom, krewnym, nawet żonie — że bada go policja”. Każdego, kto pogwałcił to prawo, skazywano na długie więzienie, nawet jeśli nie udowodniono mu dokonania przestępstwa, z powodu którego był wstępnie przesłuchiwany. Taka sytuacja powodowała pożądaną przez władze psychologiczną izolację i emocjonalne napięcie; wszystko bez kosztownego uwięzienia i interwencji rządu.
Fizyczna groźba, taka jak zamknięcie w więzieniu, nie zawsze jest najważniejsza. Richard Wright, czołowy pisarz murzyński lat czterdziestych, opisał wewnętrzny „proces” Partii Komunistycznej, jakiego był świadkiem w Chicago. O nic nie podejrzewany wcześniej członek partii przyznał się dobrowolnie do składania fałszywych zeznań po tym, jak długa prezentacja bohaterskiej walki prowadzonej przez Partię na całym świecie sprawiła, iż poczuł się winny i psychologicznie odizolowany.

Emocjonalna słabość dzieci w wieku szkolnym czyni psychologiczną izolację jeszcze łatwiejszą, świadek zeznający przed Departamentem Edukacji Stanów Zjednoczonych tak opowiedział o potraktowaniu pierwszoklasisty, który sprzeciwił się nauczycielce starającej się zmienić jego postawę zgodnie z własnym „widzimisię”:
Nauczycielka zapytała wtedy, ilu uczniów zgadza się z nieposłusznym kolegą. Z tonu jej głosu poznali nikt nie powinien podnosić ręki i żadna też ręka nie podniosła się. Mały chłopiec czuł się tak upokorzony presją swoich rówieśników i manipulacją, jakiej dopuściła się nauczycielka, że zaczął płakać.

Podobna manipulacja mająca na celu ukaranie opornego ucznia została odkryta przez pewnego rodzica w innej szkole. Wyglądało to tak:
Pan Davis, nauczyciel, rozpoczynał dyskusję na jakiś kontrowersyjny lemat, laki jak przedmałżeńskie stosunki seksualne czy homoseksualizm, i wywoływał do odpowiedzi uczniów, którzy mieli bronić swych przekonań dotyczących poruszanej sprawy. Pytał uczniów, którzy mieli odmienne przekonania moralne mi Jon, wywołując w ten sposób presję uczniów na Jona, gdyż chciał, aby ten bronił swe przekonania moralne. W czasie lekcji nauczyciel 23 razy kazał Jonowi bronić swoich poglądów przed atakami kolegów o odmiennych przekonaniach. Kiedy Jon zwrócił nauczycielowi uwagę, że wywołuje go częściej niż kogokolwiek innego, pan Davis powiedział „Och” i dalej kierował na niego ataki kolegów.

W jeszcze innej szkole średniej, jak twierdził rodzic, dziewczyna „musiała bronić swych przekonań religijnych przed wyśmiewającym je liderem grupy i swoimi rówieśnikami.
Rok 1984. Ta sama technika jest powszechnie używana w programach psychologicznego urabiania w amerykańskich szkołach publicznych.

W jednej ze szkół Corvallis w stanie Oregon od uczniów siódmej klasy wymagano „prywatnego dziennika, w którym zapisywaliby swoje uczucia” — nie wydarzenia, ale uczucia. Dziennik taki nie był bynajmniej tradycyjnym sposobem na doskonalenie języka. Jak powiedziała matka jednego z uczniów, „w dzienniku nie starano się nawet poprawić błędów gramatycznych, interpunkcyjnych czy logicznych”. Ani wymóg prowadzenia dzienników, ani też brak zainteresowania dla ich językowej jakości nie był niczym charakterystycznym akurat dla tej szkoły. Takie dzienniki, skupiające się na uczuciach (także tych dotyczących intymnych spraw rodzinnych) są bardzo popularne w całych Stanach Zjednoczonych. Całkowity brak zainteresowania dla błędów ortograficznych, gramatycznych czy interpunkcyjnych występujących w tych dziennikach jest również wspólny dla wielu szkół w całej Ameryce. Krótko mówiąc, nie jest to ćwiczenie związane z nauczaniem, ale z psychologicznym kształtowaniem osobowości.
W Tucson dzienniki pewnych czwarto- i szóstoklasiści byty opatrzone specjalną adnotacją, że uczennice „mogą pisać o osobistych problemach i relacjach rodzinnych nawet, jeśli są one złe, gdyż nauczycielka jest ich przyjaciółką i nic nikomu nie powie””. Podobne zapewnienia poufności wobec rodziców czyniono w szkołę w New Hampshire, mimo ił omawianie dzienników w grupach oznaczało, ii sekrety rodzinne zdradzano obcym”. Nie ma żadnych konkretnych zajęć ani kursów, którym służyć by miały takie metody. W Oregonie i w New Hampshire towarzyszyły one „wychowaniu zdrowotnemu”, natomiast w innych miejscach prowadzono je na takich przedmiotach, jak historia, angielski i nauki społeczne”.
W Orwellowskiej nowomowie, szeroko rozpowszechnionej pośród adwokatów psychologicznego kształtowania dzieci, ćwiczenia i zadania, które wywierają presję lub przymus ujawnienia spraw natury osobistej lub rodzinnej, nazywają się okazjami — na przykład „okazja zredagowania pełnej znaczenia informacji o sobie, którą później przekazać można innym”.

Jest przecież oczywiste, że każdy człowiek ma zawsze okazję ujawnienia tego, co chce, temu, komu chce i kiedy tylko mu się to spodoba. Psychologiczne kształtowanie nie tworzy okazji, ale presję lub przymus. Książka stosowana w technice zmiany postaw poprzez „uporządkowanie wartości” także daje uczniom „okazję do publicznego wypowiedzenia i bronienia swych przekonań”. W związku z tą „okazją” nauczyciel „może zadać uczniowi każde pytanie dotyczące jego życia prywatnego i jego przekonań”55. Wszystko to nazywa się „pomaganiem studentom we wzajemnym poznaniu się na bardziej osobistej płaszczyźnie”14.

Kiedy klasa podzielona jest na małe grupki, pozwala to na „zapewnienie uczniom okazji poznania się na bardziej podstawowej i prywatnej płaszczyźnie” niż kiedy rozmawia się z całą klasą”. Coś takiego, jak „kółka prywatności” nazywa się strategią numer 21; „tworzy ona dla uczniów okazję do zdecydowania, komu mają zamiar zwierzyć swe sekrety”**. Uczniów nie zmusza się szczególnie do rozmowy w tym konkretnym mikrośrodowisku —- zachęca się ich w ogóle do rozmowy i to do długiej rozmowy. Autor podręcznika tak instruuje nauczycieli:

Należy dbać o ilość. Ilość może ewentualnie prowadzić do jakości.
Wśród pytań, na która uczniowie mają „okazję” odpowiedzieć, znajdują się następujące:
Co najbardziej irytuje cię u twoich rodziców?
Czy wychowałbyś twoje dzieci inaczej, niż ty jesteś wychowywany?
Co byś w takie rade zmienił?
Czy jako dziecko kiedykolwiek uciekłeś z domu?
Czy kiedykolwiek miałeś zamiar uciec?
Kto jest „szefem” w twojej rodzinie?
Czy wierzysz w Boga?
Co sądziły o homoseklualizmie?
Czy masz jakieś rodzeństwo?
Jak układają się twoje stosunki z rodzeństwem?
Jaką najsmutniejszą rzecz w życiu pamiętasz?
Czy jest coś, co kiedyś zrobiłeś i czego teraz się wstydzisz?

W ramach dodatkowych ćwiczeń uczniom dano „okazję” do wykonania następujących zadań:

Opisz swoje największe załamanie psychiczne.
Powiedz, jakie jest twoje zdanie na lemat masturbacji.
Wyznaj, kto w twojej rodzinie sprawił ci największą przykrość. Oceń potem, kto sprawił Ci największą radość.
Powiedz, w jaki sposób będziesz lepszym rodzicem, niż teraz tą twoi rodzice.
Opowiedz coś o doświadczeniu seksualnym, które Cię przestraszyło.

Nie tylko ta książka zadaje dzieciom pytania tego typu. Inny podręcznik służący „uporządkowaniu wartości” zawiera takie zdania do uzupełnienia:
Osoba w mojej rodzinie, która naprawdę mnie denerwuje, to ______
Czuje się zawstydzony, gdy______?

Departament Edukacji w porozumieniu z Departamentem Zdrowia Stanów Zjednoczonych przygotował specjalną ankietę n% zajęcia „wychowania zdrowotnego”, która zawierała między innymi następujące pytania:

Jak często normalnie się onanizujesz (zadowalasz się sam seksualnie)?
Jak często uprawiasz lekki petting (pieszczenie piersi dziewczyny)?
Jak często uprawiasz poważny petting (pieszczenie narządów płciowych dziewczyny i ich okolic?

Przeciwnicy takich metod byli często tak oburzeni tego typu pytaniami, iż nawet nie starali się dociec, dlaczego dzieciom zadaje się przede wszystkim takie pytania. Są to pytania, które odbierają uczniom naturalne środki obrony i czynią ich podatnymi na pranie mózgów. Jak powiedział Richard Wright o swoim koledze z Partii Komunistycznej, który dobrowolnie przyznał się do składania fałszywych oskarżeń:

Jego osobowość, jego samopoczucie nakazało mu tak postąpić.

Na tym poziomie nie tylko dzieci, ale także rodzice są narażeni na atak. Zdradzanie w szkole problemów rodzinnych może posłużyć za argument, iż rodzicielskie obiekcje co do prowadzonych zajęć są wynikiem ich własnych, psychologicznych zahamowań.
Następną techniką pozbawiania obrony jest przymuszanie do brania udziału w wydarzeniach wywierających niezatarty ślad
W ramach dodatkowych ćwiczeń uczniom dano „okazję” do wykonania następujących zadań:
Opisz swoje największe załamanie psychiczne.
Powiedz, jakie jest twoje zdanie na lemat masturbacji.
Wyznaj, kio w twojej rodzinie sprawił ci największą przykroić. Oceń potem, kto sprawił d największą radość.
Powiedz, w jaki sposób będziesz lepszym rodzicem, niż teraz tą twoi rodzice.
Opowiedz coś o doświadczeniu seksualnym, które cię przestraszyło.

Nie tylko ta książka zadaje dzieciom pytania tego typu. Inny podręcznik służący „uporządkowaniu wartości” zawiera takie zdania do uzupełnienia:
Osoba w mojej rodzinie, która naprawdę mnie denerwuje, to ______
Czuje się zawstydzony, gdy______?

Cele prania mózgów

Zajęcia, których celem ma być zmiana postawy uczniów, są stosowane w tak wielu szkołach amerykańskich i przez tak wielką liczbę nauczycieli, urzędników oraz „życzliwych”, pragnących sukcesu ideologicznego, komercjalnego lub jakiegokolwiek innego, że nie da się wyznaczyć jednego celu dla tych wszystkich wysiłków. Niezależnie od tego, czy oficjalnie chodziło o zajęcia z przysposobienia do śmierci, wychowania seksualnego, walki z narkotykami czy inne lekcje, istnieje pewien wyraźnie zarysowany sposób działania i można wyróżnić pewne ogólne założenia oraz cele.
Najbardziej ogólnym — i jednocześnie przewrotnym — założeniem jest zasada głosząca, iż dzieci nie powinny podejmować decyzji na podstawie tradycyjnych zasad przekazanych im’ przez rodziców czy społeczeństwo. Zamiast tego powinny właśnie te zasady kwestionować w pierwszym rzędzie i porównywać je z wartościami i zachowaniem innych jednostek.Nie należy tego oczywiście robić w neutralny i obiektywny sposób nie uzurpujący sobie prawa do decydowania, co jest „dobre”, a co złe”. ale raczej do stwierdzenia po prostu, co bardziej odpowiada poszczególnym jednostkom. Ten ogólny program nazwano „uporządkowywaniem wartości”. Skupia się on raczej na uczuciach jednostki niż na potrzebach związanych z funkcjonowaniem społeczeństwa i dokonywaniem intelektualnej analizy.
Wśród twórców i promotorów tych programów wyróżniali się psychologowie, a wśród nich psychoterapeuta Carl Rogers wraz z całą grupą zgromadzonych wokół niego uczniów. Przeciwnicy nazwali ich poglądy „kulturowym relatywizmem” ze względu na przewijającą się w nich często opinię, że wierzenia i wartości „naszego społeczeństwa” są tylko jednymi z widu możliwych wierzeń — w związku z tym jednostka może sama wybrać, jakie wartości i postawy chce reprezentować.
Kluczową sprawą w kwestionowaniu autorytetów jest zanegowanie roli centralnego autorytetu w życiu dziecka — rodziców. Alternatywną drogą ukształtowania postawy dziecka niezależnie od wartości wyznawanych przez jego rodziców jest włączenie do zajęć szkolnych tematów najbardziej niewspółmiernych do stopnia rozwoju dziecka — seksu i śmierci. Ryzyko, jakie wiąże się z odrzuceniem tego, co przekazywano od dawna z pokolenia na pokolenie, przedstawia się jako przygodę lub jako kwestię „wiary” we własną wartość, w swoje pokolenie i w próbę uporządkowania wartości.
Przyjrzyjmy się uważniej programom służącym zmianie postaw dzieci oraz ich promotorom, ale najpierw spójrzmy, jak ich generalne założenia rysują się w prezentowanym przez nich sposobie traktowania rodziców, rówieśników i grożącego ryzyka.

Rodzice jako pariasiPoświęcona wychowaniu seksualnemu książka Zmiana ciała, zmiana życia (ang. Changing Bodies. Changing Lives) znacznie wykracza swymi przykładami i tematami poza zajęcia wychowania seksualnego. „Nie ma żadnej książki, która powiedziałaby ci kiedy, gdzie i jak wykonać poszczególne ruchy”, dowiadujemy się na pierwszych stronach. „Nie ma żadnego «właściwego» sposobu ani właściwego wieku do zdobywania własnych doświadczeń”, jest napisane na następnej stronie. Krótko mówiąc, wszelkie normy odrzuca się już na samym początku; książka Zmiana dała, zmiana życia traktuje przede wszystkim o zachowaniu społecznym i tylko częściowo o biologii i medycynie. Książka przyjmuje wrogą postawę w stosunku do „wielu ludzi w generacji naszych rodziców”, którzy mają „negatywny stosunek do ciała i seksu”, a także odrzuca „staromodne stereotypy”, „moralistyczne postawy społeczne” i „religijną tradycję””; jednocześnie powołuje się na inną grupę mającą stać się dla młodzieży punktem odniesienia i autorytetem:
„Spędziliśmy trzy lata badając kilkuset nastolatków w całych Stanach Zjednoczonych i rozmawiając z nimi.”
To, co powiedzieli ci nastolatkowie, używane jest w kółko w książce, aby zilustrować, co jest możliwe — i na co można pozwolić.
Trudno o większy kontrast niż ten powstający pomiędzy bezkrytyczną akceptacją wybranych problemów, jaką reprezentuje
większość nastolatków, i powtarzającą się negatywną opinią rodziców, którzy „czepiają się” lub „z bólem pozwalają na wszystko”, rodziców, którzy „wymagają zbyt wiele” lub „mają poważne problemy”.Krótko mówiąc, w książce Zmiana ciała, zmiana życia, podobnie jak w innych książkach, rodzice przedstawiam są nie jako przewodnicy, za którymi warto podążać, czy jako źródło wartościowych doświadczeń, ale jako problem, który trzeba przezwyciężyć lub ewentualnie jako dobry przykład złego przykładu. Te powtarzające się negatywne opinie o rodzicach znalazły swe odbicie w wierszu traktującym o dziewczynie, która chciała, aby ojciec, czytający właśnie po obiedzie gazetę, poświęcił jej chwilę uwagi. Wiersz kończy się tak:
Tato, muszę z Tobą pogadać Cisza.
Widzisz Tato. mam problem
Cisza
Tato, jestem W CIĄŻY?!
Mówiłaś coś, kochanie?
Nie, Tato, śpij dalej.Znów trzeba tu podkreślić, że wroga rodzicom postawa nie jest charakterystyczna wyłącznie dla tej książki czy akurat dla wychowania seksualnego. W Oregonie program lekcji „porządkowania wartości” dla trzeciej klasy zawierał takie pytanie: „Ile razy miałeś ochotę pobić swoich rodziców?” Podczas tak zwanych „ząjęć dla uzdolnionych dzieci” czwartoklasistom pokazano film, na którym dzieci dosłownie walczyły z rodzicami. W Tucson w czasie wychowania „zdrowotnego” uczniom szkoły średniej zadano pytanie: Ilu z was nienawidzi swoich rodziców?, w Kolorado pośród pytań zadawanych podczas „porządkowania wartości” zna lado się: „Co nieuczciwego zrobili ci twoja mama i tata?”Nie są to odosobnione przypadki, gdyż stanowią część programów i założeń akceptowanych i używanych w całych Stanach Zjednoczonych. Jak powiedział pewien ojciec z Tucson po przeglądnięciu materiałów używanych w lokalnej szkole, „doprowadziły one do zniszczenia relacji rodzic-dziecko siejąc ziarno wątpliwości utraty zaufania i braku szacunku”.
W niektórych szkołach podczas zajęć psychologicznego kształtowania uczniom po prostu nakazuje się, aby nie powtarzali w domu tego, co robi się i mówi w szkole. Takie praktyki są również bardzo popularne — i to nie tylko w tak awangardowych miejscach, jak Kalifornia czy Nowy Jork. Przesłuchania prowadzone przez Departament Edukacji Stanów Zjednoczonych ujawniły podobne przypadki w Georgii, Maryland, Pensylwanii, Arizonie i Oregonie.
Podkopywanie moralnej wartości rodziców może zacząć się całkiem wcześnie. Pewien psycholog należący do szkoły „analizy transakcyjnej” (ang. transactional analysis) — zwanej często „TA” napisał książkę zatytułowaną Analiza transakcyjna dla berbeci (ang. T.A. for Tots) i przeznaczoną dla dzieci w wieku od przedszkola do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jeden z obrazków ma podpis: „Hej, ta mała dziewczynka płacze”, a motyl narysowany obok mówi: „Oj! oj! Wygląda na to, że dostała lanie”. Rysunek na następnej stronie przedstawia tę samą dziewczynkę bijącą swoją lalkę i mówiącą: „Nie! Nie” Podpis głosi: „A! teraz ona jest silniejsza i bije swoją lalkę. Kto nauczył ją tego?” Motyl siedzący w rogu odpowiada: „Czy mógł to być jej Tatuś lub Mamusia?”
W książce powtarza się często stwierdzenie, że każdy mały chłopiec lub mała dziewczynka rodzi się jako mały książę lub mała księżniczka. Na początku, w dzieciństwie, są tak traktowani i tak się czują, ale potem rodzice, poprzez ciągle krytykowanie i karanie ich, doprowadzają do tego. że w umysłach dzieci ten książę lub księżniczka zmienia się w żabę. Morał jednej z historyjek brzmi:
Czasem dzieje się coś, co ci się nie podoba. Masz wtedy prawo złościć się bez obawy, że zostaniesz ukarany.
Masz prawo powiedzieć Mantu u lab Tatusiowi, co nie podoba ci się w ich zachowaniu.
W ciągu czterech lat sprzedano prawie 250 tysięcy egzemplarzy tej książki, więc bez wątpienia wiele dzieci w wieku 6-9 lat odebrało to przesłanie dotyczące ich rodziców.
Nie jest bynajmniej trudny do wytłumaczenia fakt, że podważanie autorytetu rodziców i dyskredytowanie ich jest wspólną
cechą tak wielu na pozór odmiennych zajęć szkolnych. Rodzice stanowią główną przeszkodę w każdym praniu mózgów zaplanowanym dla ich dzieci, ponieważ to właśnie wartości wpojone przez rodziców należy wykorzenić.
Jeśli rodziców nie da się usunąć z pola widzenia albo przynajmniej odsunąć całkiem na bok, cała operacja prania mózgów jest skazana na niepowodzenie. Nie chodzi tylko o to, iż poszczególni rodzice sprzeciwią się temu, co wpaja pranie mózgów, ale o to, że ogół wszystkich rodziców jako grupa jest w stanie zaprotestować przeciw metodom psychologicznego kształtowania ich dzieci i w niektórych przypadkach wyprzeć je ze szkół.
Zwolennicy i adwokaci takich metod napisali wiele o tym, jak nauczyciele i urzędnicy szkolni powinni przeciwdziałać sprzeciwom rodziców. Na przykład jeden z programów „wychowania seksualnego”, który zakłada użycie na lekcji kolorowych przezroczy ilustrujących akty homo- i heteroseksualne, stwierdza również, iż „uczniom nie wolno dawać dodatkowych egzemplarzy zdjęć, aby nie pokazali ich rodzicom ani przyjaciołom. Jest to tylko jeden z programów, który zaleca działania uniemożliwiające rodzicom poznanie, jakich konkretnych materiałów używa się w szkołach. Kiedy rodzice mimo wszystko dowiedzą się, co dzieje się w szkole, kolegia nauczycielskie używają standardowych procedur, aby oddalić ich skargi:
Członkowie kolegiów szybko nauczyli się mówić rodzicom, iż są zbyt mało doświadczani, aby wypowiadać się na jakikolwiek lemat dotyczący edukacji, że wszyscy eksperci są przeciwnego zdania nit oni, że naukowe dowody wskazują, ii są w błędzie, że starają się narzucić innym własne przekonania moralne, wreszcie, to są jedynymi ludźmi, którym coś się nie podoba.
Oczywiście wszystkie takie stwierdzenia mogą być całkowicie nieprawdziwe, ale większość rodziców nie ma dość czasu lub środków, aby to udowodnić — co czyni działanie kolegiów politycznie skutecznym. Jednakże fakt, iż w programach nauczania napisano, jak radzić sobie z niezadowolonymi rodzicami, przeczy twierdzeniu, iż niewiele osób ma jakieś obiekcje.
W niektórych przypadkach istnieje prawne wymaganie, aby rodzice zostali poinformowani o psychologicznie zorientowanych programach, jakich używa się do „uczenia” ich dzieci lub nawet wyrazili zgodę na ich wprowadzenie, jednak w praktyce takie wymaganie może stać się zupełnie bez znaczenia z powodu ukrywania pewnych istotnych szczegółów. Realizowany w Oregonie program „Zdolny i Utalentowany” (ang. Talented and Gifted, dalej TAG) był wymierzony w rodziców i w wartości, nie dało się jednak łatwo tego wykazać. Jeden z bardzo wytrwałych rodziców, który zniósł wszystkie upokorzenia i pułapki, odkrył, co działo się naprawdę i opisał to tak:
Rodzicom udziela się pewnych informacji, zanim dziecko zacznie uczęszczać na zajęcia, nie jest to jednak rzetelna informacja, która pozwala ocenić sytuację. Większość rodziców, których dzieci zostały zgłoszone do udziału w zajęciach TAG, myśli, że ich synowie i córki otrzymają po prostu poszerzoną i pogłębioną edukacje. Nie wiedzą, że podczas lekcji będą podejmowane próby emocjonalnego odcięcia uczniów od rodziców i od wartości, jakie uznają, że ich dzieciom każe się zamienić ich indywidualną wolę i odpowiedzialność na wymagania i przekonania grapy”.Takie programy i oszustwa znaleźć można nie tylko w szkołach publicznych. W Los Angeles w prywatnej szkole średniej udało się uzyskać zgodę rodziców na coś, co nazwano „seminariami dla maturzystów” i opatrzono bardzo mglistymi a jednocześnie podniosłymi wyjaśnieniami, tak że faktyczne cele i metody pozostały nieznane do momentu, kiedy było już za późno. (Usunięcie ucznia z jakichś zajęć w samym środku klasy maturalnej jest szczególnie trudne zwłaszcza w szkołach, których uczniowie zdają później na uniwersytety). Jakakolwiek informacja o indoktrynacji lub emocjonalnej manipulacji została usunięta ze wszystkich materiałów, zanim mieli okazję obejrzeć je rodzice przed rozpoczęciem kursu. Większość tego, co zawierały owe materiały, mogła sugerować cele dokładnie przeciwne do faktycznych: danie uczniom możliwości zdobycia dodatkowej, naukowej wiedzy. Lista głównych założeń tego „seminarium dla maturzystów” zaczynała się tak:
1. Rozwinąć u uczniów zdolność analizowania i syntetyzowania interdyscyplinarnych idei.
2. Wzbogacić i praktykować techniki efektywnego czytania, pisania, mówienia oraz umiejętności myślenia i krytycznej analizy.
3. Poprzez pracę grupową rozwinąć umiejętność podejmowania decyzji i dać jednocześnie odpowiednie warunki do wewnętrznego, harmonijnego wzrostu.

Lista zawierała dalsze pozycje, które ginęły wręcz w potoku słów dotyczącym aspiracji i zasad prowadzenia kursu — i żadnej wzmianki o konkretnych tematach. Dwie ostatnie pozycje brzmiały:
10. Polepszyć zdolność korzystania z książek i innych źródeł.
11. Napisać próbną maturę.

Któż mógłby sprzeciwić się takim założeniom? Potem, pomimo wszystkich zapewnień o intelektualnym charakterze zajęć, natychmiast rozpoczęła się intelektualna manipulacja. Pierwsze konkretne zadanie polegało na zdradzeniu obcym wszystkich sekretów rodziny w „autobiografii”, która miała zawierać opis relacji międźy uczniami i ich rodzicami. Uczeń miał opisać, „co w życiu rodzinnym satysfakcjonuje go, a co nie”. Pośród następnych „punktów” w programie znalazły się następujące rzeczy: dyskusja o „starzeniu się, śmierci i umieraniu”, o śmiertelnych chorobach, wizyta w lokalnym szpitalu i udzielanie pomocy śmiertelnie chorym pacjentom, wycieczka do kostnicy i na cmentarz, zaaranżowana dyskusja o eutanazji. Tak ciągnęło się to przez tygodnie i miało kulminacje w wystąpieniu każdego ucznia przed całą klasą. Nic z tego nie zostało uprzednio ujawnione i dopiero po fakcie, dzięki ostrym zabiegom, uzyskano pewne ogólne wyjaśnienia.

Rówieśnicy w roli przewodników

Kiedy rodzice w taki bądź inny sposób zostają odsunięci na bok, a reprezentowane przez nich wartości uznane za arbitralne lub niemodne, uczniom powtarza się, iż to ich Indywidualność musi kreować wartości, na których podstawie można później podjąć decyzję — a ich rówieśnicy przedstawiani są jako najlepszy przykład do naśladowania.

„To zależy tylko od ciebie”, powtarza się w kółko. To, co robisz, „musi być wynikiem twojej decyzji”. Nie chodzi tylko
o to, że dziecko lub dorosły musi wybierać w jakichś konkretnych przypadkach — jest również zmuszone wybrać sobie wartości, na podstawie których będzie później mogło owych konkretnych wyborów dokonywać. Już na samym początku odsuwa się takie kategorie, jak „dobre” i „złe”. „Pamiętaj, nie ma żadnych «dobrych» ani ««złych» odpowiedzi— są tylko twoje odpowiedzi”, stwierdza książka, a później dodaje:
Nie mogę osądzić „właściwości” lub „niewłaściwości” jakiegokolwiek zachowania seksualnego. Zamiast tego mam nadzieję, że odnajdziesz taki styl żyda seksualnego, który najlepiej będzie ci odpowiadał…”

Idea seksu „normalnego” lub „zdrowego” jest odrzucana, ponieważ „każdy z nas ma swoje własne odczucia i przekonania związane z seksem; są one równoprawne z przekonaniami innych”. Homoseksualizm to kwestia „upodobań”, natomiast „sado-masochizm może być dla niektórych całkiem naturalny i bezpieczny”. Mimo iż seksualne „wykorzystywanie” nieletnich jest nielegalne i „nieuczciwe”, „może ono nie powodować żadnych emocjonalnych szkód”.
W tej samej książce rozdział zatytułowany Dla każdego coś dobrego zaczyna się w następujący sposób:
Na pewno zauważyłeś, jak bardzo twoje gusta kulinarne różnią się od gustów kulinarnych ludzi Tak samo sprawa ma się z seksualnymi upodobaniami istot ludzkich.
Nawet stanowisko rodziców może być słuszne — z ich punktu widzenia. .Jeśli interesują cię przekonania twoich rodziców”, możesz z nimi porozmawiać, ale jeśli dochodzi do ,.niezgody” lub „dyskusja przeradza się w kłótnię”, wtedy i dziecko, i rodzice powinni zgodzić się, iż poglądy drugiej strony są „różne od ich własnych, ale nie błędne”. Krótko mówiąc, wszystkie poglądy są równe, chociaż w rzeczywistości okazuje się, iż niektóre są równiejsze, ponieważ programy psychologicznego kształtowania wyraźnie wskazują na rówieśników, na ich opinie, przekonania, odczucia jako na źródło autorytetu. Tak na przykład w książce Zmiana dala. zmiana życia wiele zdań zaczyna się tak:
Większość ankietowanych nastolatków …
Wiele osób…
Niektórzy ludzie…
Wielu ludzi…
Większość nastolatków…
Prawie wszyscy…

Przez cały czas nacisk kładzie się na to, co „wielu nastolatków”. „ankietowani nastolatkowie”, „wielu ludzi” lub „większość nastolatków” sądzi bądź robi. Na skutek przyjęcia przez uczniów tej „nieosadzającej nic” posuwy, która cechuje takie książki, pozostaje im tylko jeden przewodnik życiowy — uczucia i wierzenia ich rówieśników. Jednocześnie czytelnik nie jest w stanie w żadnym razie sprawdzić, czy poglądy cytowanych nastolatków faktycznie są typowe czy też należą do występujących raczej rzadko i sporadycznie.

Ryzyko jako przygoda

W podręcznikach służących do zmiany postawy uczniów i do ich psychologicznego ukształtowania często powtarza się zabieg polegający na przedstawieniu podejmowanego ryzyka jako czegoś jak najbardziej pozytywnego. W owych książkach znajdujemy opis samych tylko korzyści, jakie płynąć mogą z podejmowania ryzyka i ani jednej wzmianki o ewentualnych niebezpieczeństwach. Nic złego nie przytrafiło się komuś, kto podejmuje ryzyko, a już na pewno nic w rodzaju katastrofy. Jedna z książek służących za program tak zwanych „zajęć dla uzdolnionych i utalentowanych” podaje taki cd: „Być zawsze ryzykanta, mającym odwagę narazić się na niepowodzenia lub krytykę innych, wysuwać śmiałe hipotezy, nie bać się działać w całkowitym osamotnieniu i umieć bronić swoich przekonań”. Motto do tej książki brzmi:
Lepsza własna ścieżka nawet najbardziej niedoskonała niż wspaniałe ścieżki innych.

To zdanie nie jest skierowane do dorosłych, doświadczonych ludzi, ale do uczniów klas od 4 do 6.
Carl Rogers, zwolennik i gorący propagator zmieniania i kształtowania uczniowskich przekonań, wychwalał nauczycieli, którzy ryzykowali, będąc sobą, ufając studentom, podążali w stronę nieznanego, odrywając się od schematów”, rezygnując tym samym z metod tradycyjnych na rzecz opracowanych przez niego programów. Często cytowana książka Valúes Clartflcation, napisana przez Sidney Simon, przytacza jako ceł swej strategii numer 20 „uczenie się zaufania, aby móc zaryzykować otwarcie się”111. Większość ćwiczeń mających na celu zbudowanie zaufania — jak na przykład naprowadzanie na jakiś cd ucznia z zawiązanymi oczami — może wydawać się nieszkodliwa, a nawet bezcelowa, jeśli rozpatruje się je bez odpowiedniego kontekstu. Jest to jednak część jednej z wielu trafnie nazwanych strategii”, opracowanych, aby wywołać określony stan umysłu polegający czasem na odrzuceniu strachu przed nieznanym i całkowitym zaufaniu kolegom.
Krótko mówiąc, uczniowie są zachęcani, aby doświadczenia i odruchy nabyte w tym ściśle kontrolowanym środowisku przenosić w sferę pełnego niebezpieczeństw życia codziennego.
Czasem takie zwiększanie ryzyka krok po kroku doprowadzić może do całkiem poważnych zagrożeń nawet w kontekście samych ćwiczeń w budowaniu zaufania.
Zawarta w książce Valúes Clarijicaiion strategia numer 45 proponuje uczniom przejażdżkę radiowozem policyjnym lub wycieczkę do niebezpiecznych części miasta oraz inne ryzykowne ćwiczenia. W „komentarzu dla nauczyciela” książka wykłada następującą filozofię dla powyższych ćwiczeń:
Całkiem nowym doświadczeniem są zawsze sytuacje wysokiego ryzyka, gdyż wtedy nigdy nie wiemy, co się stanie.
Ogólnie można powiedzieć, że im więcej uczeń musi zrobić im nowsze jest dla niego jakieś doświadczenie, im większe podejmuje ryzyko, tym głębsza będzie wrażliwość, jaka powstanie w efekcie.

Krótko mówiąc, istnieje pewien koherentny — chociaż nie udowodniony — zespół przekonań ukryty za tego typu ćwiczeniami. Poszczególni nauczyciele nie są przeważnie źródłem tych wierzeń, gdyż pochodzą one od psychologów i psychologicznie zorientowanych guru, którzy opracowują programy stosowane później w szkołach. Nauczyciele po prostu aplikują różne „innowacje” i eksperymenty chłonnej i bezbronnej młodzieży szkolnej i w ten sposób promują filozofię życiową zawartą w programach zmiany przekonań. Ćwiczenia w budowaniu zaufania są jedynie częścią szerszych działań mających na edu zmianę posuw przy użyciu środków natury psychologicznej.
W tych programach zakładających posuwy uczniów ryzyko i zaufanie przedstawiane są konsekwentnie w jak najlepszym świetle, tak jakby nie było żadnego niebezpieczeństwa psychologicznego, fizycznego i finansowego — wynikającego z niemądrego zaufania.
Tak jak i w widu innych miejscach stwierdza się po prostu, co jest wartościowe; w tym przypadku chodzi o umiejętność zaufania. Carl Rogers był na tyle otwarty, aby przyznać się do tego stwierdzenia, kiedy oświadczył, iż „głęboka wiara w ludzki organizm” jest nieodzowna dla tego typu edukacji, za jaką on się opowiada. Ogólnie rzecz biorąc, zaufanie i wiążąca się z nim gotowość i chęć ryzykowania są konieczne dli porzucenia dawnych wartości i pewnych oporów, które wiążą się z doświadczeniem poprzednich generacji. Niestety, największe ryzyko podejmują tu nie nauczyciele czy zwolennicy zmian świadomości, ale dzieci oraz rodzice, których zostawia się sam na sam z rezultatami tych psychologicznych eksperymentów.

Sponsorzy i promotorzy

Kto kieruje do szkół programy służące do psychologicznego kształtowania młodzieży? I dlaczego?
Niektórzy robią to z prostego względu na swe własne interesy. Jasno widoczny jest określony interes handlowy w przypadku, kiedy przedsiębiorstwa farmaceutyczne dostarczają na lekcję wychowania seksualnego materiały promujące kontrolę urodzin. Podobnie jest, gdy producenci samochodów zapewniają materiały do prowadzenia kursów na prawo jazdy. Ale również sprzedawanie pomocy dydaktycznych typu podręczniki, albumy, filmy itp. oraz opracowywanie programów może być samo w sobie dobrym interesem. 
Bierna i bezwolna klientela, na którą składa się 40 milionów amerykańskich uczniów, jest dużą atrakcją dla różnego rodzaju ludzi. Otwartość, z jaką podchodzą nauczyciele i wychowawcy do tych modnych „innowacji”, otwiera im drogę prosto do publicznych szkół. Ta otwartość jest tylko częściowo spontaniczna. Firmy zajmujące się rozpowszechnianiem różnych metod nauczania organizują na wielką skalę akcje promocyjne, sponsorując konferencje, stypendia i wystawy. Ma to na celu przyciągnięcie jak największej liczby wysoko postawionych urzędników, którzy potem mogą wybierać programy nauczania dla wielu tysięcy uczniów.
Pewien pogląd na rozmiary działalności propagandowej, towarzyszącej programom psychologicznego kształtowania młodych ludzi, może dać taki oto grafik przedstawiający spotkania promocyjne, jakie odbyły się zaledwie w ciągu sześciu tygodni 1990 roku i były organizowane przez jedną tylko organizację, Quest International:

1
2Warto zauważyć, że jest to tylko zestawienie akcji promocyjnych. jakie odbyły się w ciągu dwóch miesięcy. Istnieje inne zestawienie przedstawiające trzydniowe staże, które miały miejsce w miastach całego kraju i przeznaczone były dla nauczycieli mających zamiar używać programów opracowanych przez Quest. „Minimalne składki” wynosiły w 1990 roku 975 dolarów za przeszkolenie jednego pracownika w ramach promocji programu i dodatkowe 375 dolarów za każdego następnego. Oprócz tego organizacja Quest International oferowała filmy i taśmy przeznaczone do użytku wraz z programami oraz reklamowe koszulki i filiżanki do kawy. Co więcej, informowano, w jaki sposób uzyskać państwowe dotacje na zakup jej programów nauczania.
Jak informuje promocyjna ulotka, programy nauczania opracowane przez Quest „używane są w ponad 12 000 szkół w Północnej Ameryce i 22 innych krajach” do uczenia w każdym roku szkolnym ponad półtora miliona dzieci na całym świecie. Jest jasne, że Quest International to przedsiębiorstwo obracające ciężkimi miliardami dolarów. W reklamach mówi się, iż „nie czerpie ono zysku ze swej działalności”, co nie zmienia oczywiście faktu, iż zarobione pieniądze, czy nazwie się je zyskiem czy nie, pozwalają na rozszerzanie pola działania organizacji i opłacanie tych, którzy pośrednio lub bezpośrednio dla niej pracują.
Ideologia to inna potężna siła kryjąca się za promocją programów służących zmianie postaw dzieci. Ona również dyktuje kształt większości z metod psychologicznego urabiania uczniów oraz podważania rodzicielskiego autorytetu. Świeccy humaniści przyznali jasno i otwarcie, że promocja ich przekonań w szkołach jest kluczowa dla podkopania aktualnej pozycji religii. Tak można o tym przeczytać w jednym z artykułów w „Humanist”:
Jestem przekonany, że bitwa o przyszłość rodzaju ludzkiego musi zostać stoczona i wygrana w klasach szkół publicznych przez nauczycieli świadomych swej roli w krzewieniu nowej wiary: religii człowieczeństwa, która uznaje i szanuje w każdym człowieku iskrę tego, co teologowie nazywają boskością.
O nauczyciele muszą reprezentować tak samo bezinteresowną postawę, jak większość żarliwych kaznodziei o orientacji fundamentalistycznej, gdyż oto nauczyciele staną się poniekąd ministrami, choć zamiesi mównicy używać będą swej katedry, aby glosie podczas lekcji — wszędzie od przedszkola po uniwersytet i niezależnie od lego, jaki rodzaj zajęć prowadzą — chwali wartościom humanistycznym.Mimo iż zorganizowany ruch małej grupy świeckich humanistów może wydawać się zjawiskiem marginalnym, ich wpływ na edukację jest nieproporcjonalnie większy od ich liczby. Dla przykładu Carl Rogers — psychoterapeuta, który przewodził wprowadzaniu do szkół metod psychoterapeutycznych — szczycił się otrzymaniem od Amerykańskiego Towarzystwa Humanistów tytułu Humanisty Roku. Znany jest przy tym i w widu książkach opisany jego lekceważący stosunek do religii i wrogość wobec całej amerykańskiej kultury; taka postawa sięga daleko poza krąg jego uczniów znajdując swe odbicie w wielu metodach uczenia stosowanych w amerykańskich szkołach.
Amerykańscy kosmopolici dążą wyraźnie do zniszczenia patriotyzmu i narodowej kultury poprzez „globalną edukację”. Zwolennicy praw mniejszości seksualnych promują w szkołach styl żyda homoseksualistów, kreując tym samym pewien społeczny obraz homoseksualisty. Jedną z największych organizacji posiadającą zarówno ideologię zaliczaną do najstarszych oraz najlepiej opracowanych, jak i najskuteczniejszy system promocji jest stowarzyszenie „Planowanie Rodziny”. Sama nazwa jest zwodna, gdyż rodzina to ostatnia rzecz, jaką ta organizacja planuje; dąży ona raczej do zahamowania wzrostu demograficznego.
Mimo że różne ideologie kładą nacisk na różne sprawy, ich postulaty często pokrywają się i dochodzi do wzajemnego wspierania. Co więcej, wszystkie one promują idee i pomysły, o których nie można otwarcie i szczerze mówić, wszystkim im zależy więc na zasłanianiu się etykietkami, które nic nie znaczą lub znaczą coś innego niż to, o co chodzi naprawdę. Ich jednoczesne pojawienie się na dużą skalę w szkołach publicznych nie było ani zbiegiem okoliczności, ani wynikiem działalności konspiracyjnej. Związane ono było ze zwiększeniem federalnych dotacji na szkolnictwo, które było wcześniej długo finansowane i kontrolowane na szczeblu administracji stanowej. Profesor Jacqueline Kasun, która obserwowała pod tym kątem wychowanie seksualne, stwierdziła:
Kongres zagwarantował zwolennikom oświaty seksualnej i kontroli urodzin znakomite warunki do prowadzenia działalności. Z ekscentrycznej grupy fanatyków finansowanych przez kompanie farmaceutyczne przekształcili się w dobrze zorganizowany zorganizowany ruch
otrzymujący od rządu wsparcie w wysokości wieluu milionów dolarów. Mogli teraz nie tyko opracowywać więcej programów, ale takie podjąć się masowych ..badań”, publikacji oraz promocji; mogli zatrudnić wpływowych „ekspertów”, zajmujących coraz większe biura w samym centrum biurokracji. Rodzice, którzy usiłowali kwestionować ich działania w szkołach, szybko zorientowali się, że prowadzą walkę z potężną silą dysponującą praktycznie nieograniczonym potencjałem finansowymMimo iż organizacje takie, jak Planowanie Rodziny przedstawiają swe działania jako racjonalne i naukowe, obsesja na punkcie „przeludnienia”, jaką rozpowszechniają, jest sprzeczna z istotnymi empirycznymi dowodami. Ideologia głosząca potrzebę kontroli przyrostu naturalnego to po prostu odłam bardziej ogólnej ideologii dążącej do kontrolowania życia mas, oczywiście dla ich dobra — pogląd raz otwarcie wypowiedziany. Mimo iż Planowanie Rodziny i inne organizacje promujące wychowanie seksualne w szkole używają argumentu, iż właściwa oświata zmniejszy liczbę ciąż u nieletnich dziewcząt, ich prawdziwym
celem jest kontrola populacji; z ich perspektywy sukcesem jest, jeśli przyrost naturalny ogranicza się dzięki aborcji, chociaż wtedy wcale nie maleje liczba ciąż u nastolatek.
Kluczowa jest tutaj rola rządowych dotacji, gdyż dzięki nim można osiągnąć sukces zarówno ideologiczny, jak i handlowy. To, że pieniądze napływają z Waszyngtonu, a nie pochodzą z lokalnych źródeł, oznacza, iż lokalne władze oraz rodzice mają mniejszą możliwość przeciwdziałania inwazji tych materiałów do klas.Wpływ, jaki posiadają rodzice, jest jeszcze zmniejszony przez niechęć urzędników do informowania o jakimkolwiek kontrowersyjnym materiale wprowadzanym do programów nauczania. Badania przeprowadzone nad programem Studium nad człowiekiem (ang. Man: A Course of Siudy, dalej MACOS) ujawniły, iż „administracja szkół była niechętna informowaniu rodziców i opinii publicznej o programie MACOS zarówno przed, jak i w trakcie jego wprowadzania”. Często używano takich komentarzy, jak „trzymajcie wszystko w tajemnicy” i „nie chcemy kontrowersji”, widać też obawę przed „brakiem akceptacji ze strony lokalnej społeczności”. Ci, którzy wprowadzili ten program, nie myśleli także, iż studenci przyjmą go z większym entuzjazmem. Spośród nauczycieli odbywających szkolenie poprzedzające wprowadzenie programu MACOS jedynie 4 proc. oświadczyło, iż wybrano właśnie ten program, ponieważ spodoba się on uczniom”.
Poczucie spełnienia tajnej misji, podniecenie, świadomość uczestnictwa w działaniach, o których zwykli ludzie przeważnie nie mają pojęcia, to wszystko również stanowi po części o sukcesie programów dążących do zmiany posuw dzieci. Myśl o tym, że robią coś naukowego, w przeciwieństwie do zwykłych „tradycyjnych” działań, to również część misterium. Praca doktorska dotycząca programu MACOS odwołuje się nawet do „naukowych wartości”, nie podając jednak definicji mówiącej, cóż mogłoby to być (zważywszy, że wartości to nie nauka, a nauka to nie wartości). Praca przedstawia konflikt, który wyrósł wokół programu MACOS jako starcie między ludźmi reprezentującymi „naukowe wartości”, a tymi stojącymi po stronie „tradycyjnych wartości”:
Zwolennicy programu MA COS i naukowych wartości wierzą […] że jest nie tylko stosowne, ale istotne dla wartości, aby byty dyskutowane podczas szkolnych lekcji. Twierdzą lak, ponieważ świat ciągle się zmienia i uczniowie powinni mieć możliwość zapoznania się z problemami i realiami tego świata w sposób jak najbardziej bezpośredni. Dla luda kierujących się naukowymi wartościami problemy teraźniejsze i przyszłe są najistotniejsze (nie wykluczając oczywiście w całości problemów minionych), natomiast ludzie głoszący tradycyjne wartości skupiają się głównie na przeszłości”.
Podobnie jak typowo Orwellowskie używanie słowa „okazja” na określenie przymusu nie jest rzadkie wśród obrońców prania mózgów, tak też często używają oni terminu „naukowy” w całkiem nienaukowym sensie — jako dekorację do jakiejś ideologii. Używanie słowa „nauka” w charakteryzowaniu edukacyjnych mód i dogmatów trwa już od dziesięcioleci W postawie Abrahama Masłowa, ucznia Carla Rogersa i jednego z prekursorów metod psychologicznego kształtowania uczniów, można dostrzec typową dla ,.nowatorskich” ruchów postawę samozadowolenia; jak stwierdził Maslow, „tradycyjne wartości nie zdały egzaminu, przynajmniej w opinii myślących ludzi”, co znaczy, iż „mamy teraz do czynienia z nowymi, naukowymi kierunkami”. Najwyraźniej to właśnie dzieci szkolne mają mieć z nimi „do czynienia”.Podobnie jak same książki Carla Rogersa, tak i ich tytuły składają się głównie z mglistych, górnolotnych i podniosłych stwierdzeń, jak na przykład Prawo do człowieczeństwa lub Wolność w nauczaniu — jest to dość Orwellowskie rozumienie wolności, gdyż zmusza ona dzieci do odgrywania roli doświadczalnych szczurów. Inny pisarz zajmujący się porządkowaniem wartości powiedział: „Człowieka widzę jako totalną, niepodzielną osobę”. Tego typu sentymentalne nonsensy zapewniły „racjonalne” poparcie dla zastąpienia intelektualnych ćwiczeń psychologicznymi eksperymentami.OsądProgramy stawiające sobie za cel zmianę postawy uczniów można ocenić w najróżniejsze sposoby zwracając uwagę na:
— ich efektywność w dziedzinie, w której mienią się działać (na przykład walka z narkotykami),
— edukacyjne i emocjonalne zniszczenia, jakie powodują,
— ich szersze społeczne działanie.
Co dziwne, poświęca się bardzo niewiele czasu i uwagi na zbadanie rezultatów, jakie dają zajęcia starające się zmniejszyć użycie narkotyków, strach przed śmiercią, liczbę nastolatek zachodzących w ciążę itp. Wielkie słowa i górnolotne zamierzenia często wystarczały, aby miliony amerykańskich nastolatków poddać zabiegom psychologicznego kształtowania. Często zwolennicy takich metod cytowali opinie tych dzieci, którym podobały się zajęcia, lub nauczycieli zadowolonych ze sposobu ich prowadzenia. Jednakże wybrane świadectwa czyichś emocji nie mogą być traktowane jako dowód skuteczności stosowanych metod. Co więcej, niektóre dzieci i niektórzy nauczyciele lubią tradycyjne, naukowe przedmioty, co programy psychologiczne uważają za mało istotne.Bez wątpienia najbardziej otwarcie promowanym i najszerzej wprowadzonym do szkół nienaukowym przedmiotem jest wychowanie seksualne. Opinii publicznej mówi się, iż te zajęcia służą zredukowaniu liczby nie chcianych ciąż oraz zachorowań na choroby weneryczne, a ostatnio również na AIDS. Lata siedemdziesiąte zostały nazwane „okresem szczytowym we wzroście oświaty seksualnej”. Jaka była sytuacja przed wprowadzeniem masowej, finansowanej przez rząd edukacji seksualnej i jak zmieniła się od tamtego czasu?
Liczba nastolatek zachodzących w ciążę spadała przez całe dziesięciolecia zanim, w latach siedemdziesiątych, tak zwana „oświata seksualna” wkroczyła masowo do amerykańskich szkół. Potem liczba ta wzrosła wraz z rządowymi wydatkami na „wychowanie seksualne” i „planowanie rodziny”. W 1970 roku 68 na 1000 dziewcząt między 15 a 19 rokiem życia zachodziło w ciążę, w 1980 roku było ich już 96 na każdy 1000.Obrońcy oświaty seksualnej cytują inne statystyki — a mianowicie te dotyczące liczby porodów — aby udowodnić swój sukces. W latach siedemdziesiątych, jak twierdzą, nastąpił spadek liczby porodów wśród nastolatek, ale jednocześnie w tym czasie liczba aborcji dokonywanych przez młode dziewczęta wzrosła ponad dwukrotnie, tak więc tego typu statystki są zafałszowane przez abonde i poronienia. Co więcej, nawet najmniejszy spadek liczby porodów wśród nastolatek nie może być efektem oświaty seksualnej czy tak zwanego „planowania rodziny”, gdyż liczba ta zmniejszała się od 1957 roku jeszcze długo, zanim w latach siedemdziesiątych do szkól wkroczyła finansowana przez państwo edukacja seksualna, i długo, zanim w 1973 roku proces Roe versus Wodę zalegalizował aborcję.

Zwolennicy oświaty seksualnej nie tylko użyli zafałszowanych statystyk, aby wykazać swój sukces, ale jeszcze błędnie przepowiedzieli spadek liczby aborcji i ciąż u nastolatek, gdyż oba te zjawiska stały się o wiele bardziej powszechne. Co więcej, „eksperci” od edukacji seksualnej mylili się w innych podstawowych założeniach, takich jak:
— uporczywe przekonanie, iż abstynencja nie jest dobrym rozwiązaniem w dzisiejszych czasach, gdyż dziś „wszyscy” na-stolatkowie uprawiają seks,
— uznanie rodziców i tradycyjnych wartości jako szkodliwych dla procesu edukacji seksualnej.
Nie ma żadnego dowodu, że jeszcze przed masowym rozpowszechnieniem się edukacji seksualnej większość uczniów utrzymywała stosunki seksualne. W 1976 roku większość uczniów szkół średnich nie miała na swym koncie żadnych doświadczeń seksualnych, a w 1987 roku połowa osiemnastolatków miała stosunki przedmałżeńskie. Nawet pośród tak zwanych „aktywnych seksualnie” uczniów 14 proc. było „aktywnych” tylko raz w życiu, a połowa nie uprawiała seksu w miesiącu poprzedzającym ankietę.Krótko mówiąc, nie „wszyscy” to robili, a jedynie mniejszość często zmieniała partnera. Mimo iż abstynencję seksualną często dyskredytuje się jako niemożliwą, pozostaje ona sposobem na życie dla widu nastolatków — jakkolwiek nieprzekonywający mógłby być ten fakt dla tych, którzy sprzedają swą ideologię tub szukają pieniędzy na realizację swoich pomysłów.
Empiryczne dowody także potwierdzają, iż rodzice o tradycyjnych poglądach wywarli na dzieci lepszy wpływ niż twierdzą „eksperci”.
Ponad 80 proc. nastolatek, którym rodzice nie pozwolili chodzić na randki, w okresie wczesnej młodości pozostało dziewicami, podczas gdy spośród tych umawiających się na randki już w wieku około 13 lat jedynie polowa zachowała dziewictwo. Kiedy w stanie Utah przegłosowano prawo wymagające zgody rodziców na używanie przez ich nieletnie dzieci środków antykoncepcyjnych, nie tylko spadła liczba nastolatków przychodzących na konsultacje do poradni życia rodzinnego i dziewcząt dokonujących aborcji, ale także rzadziej zaczęły występować przypadki ciąży u nastolatek. Krótko mówiąc, wpływ rodziców okazał się środkiem lepiej przeciwdziałającym ciążom u nieletnich niż tak zwana „edukacja seksualna” czy nawet popularyzacja środków antykoncepcyjnych. Ale, w ostatnich latach, dobrze działająca tradycja została zastąpiona dobrze wyglądającymi innowacjami.
Przeprowadzono o wiele więcej badań dotyczących wychowania seksualnego niż jakichkolwiek innych zajęć kształtujących moralne postawy, chociaż wiadomo, że wszędzie wyniki były podobne. Badania nad zajęciami „przysposobienia do śmierci” wykazały, iż wśród uczniów uczestniczących w tych lekcjach lęk przed śmiercią wzrósł i jest teraz o wiele większy niż u uczniów nie biorących udziału w zajęciach, chociaż na początku właśnie oni bali się o wiele bardziej. Rodzice, których dzieci mówiły o samobójstwie lub popełniły samobójstwo, po udziale w zajęciach przysposobienia do śmierci byli wyjątkowo zawzięci w dociekaniach, jednak w takich przypadkach trudno jednoznacznie określić przyczynę. Mimo to, matka pewnego chłopca, który popełnił samobójstwo, oskarżyła szkołę, iż „grała w rosyjską ruletkę” oferując takie zajęcia wszystkim uczniom, choć niektórzy nie potrafili sobie poradzić z przedstawianym materiałem.

Podobnie wiele kontrowersji wzbudziły efekty zajęć „walki z narkotykami”, jak na przykład, czy organizacja Quest jest odpowiedział na za wzrost użycia narkotyków wśród uczniów uczęszczających na zorganizowane przez nią zajęcia. Oczywiście związek przyczynowy a korelacja to nie to samo, ale warto zauważyć, iż dyskutuje się raczej nad tym, kogo obarczyć winą za złe rezultaty, niż jakie dobre i wcześniej obiecywane skutki przyniosły prowadzone zajęcia.
Problem z programami psychologicznego urabiania, podobnie jak z ideologiczną indoktrynacją, polega nie na tym, że uda im się osiągnąć swoje cele, ale że narobią wiele szkód, próbując realizować swe postulaty. Szkody te mogą sięgać o wiele dalej niż luki w wykształceniu.
Zajęcia „uporządkowania wartości” powinny być raczej nazwane zajęciami „pomieszania wartości”, gdyż przyjmowana w nich postawa nieosądzania stoi w sprzeczności z jakimkolwiek zespołem wartości, który zakłada podział na dobro i zło — bez pojęcia dobra i zła trudno w ogóle mówić o „wartościach”. Jeden z rodziców przesłuchiwany przed Departamentem Edukacji Stanów Zjednoczonych stwierdził, iż jego syn „wrócił pewnego dnia że szkoły zupełnie zdezorientowany co do właściwości lub niewłaściwości kradzieży”; był to efekt udziału w zajęciach „uporządkowania wartości”. Inni rodzice donieśli o podobnej sytuacji u swoich dzieci, które nauczyli, co jest właściwe i co nie, a szkoła stwierdziła, iż nie ma takiego podziału. To, czego naucza się dzieci w szkole, „zmusza je do ponownego przemyślenia wartości wpojonych w domu” i sprawia, że „nie wiedzą, komu ufać”.
Sama nazwa „uporządkowanie wartości” jest głęboko nieuczciwa. Kiedy rodzice zabraniają dzieciom kraść lub uprawiać seks, nie ma wątpliwości, co to oznacza. Uporządkowanie nie jest ani potrzebne, ani stosowane. Zamiast tego wartości sprowadza się do indywidualnych upodobań lub wymagań ślepej tradycji „naszego społeczeństwa” i zestawia się je z alternatywnymi wartościami innych osób lub innych społeczeństw — czasem nawet różnych gatunków zwierząt. „Nie osądzająca” postawa, która cechuje tego typu ćwiczenia, nie zakłada żadnej logicznej lub moralnej zasady, pozwalającej na wybranie spośród wielu możliwych alternatyw — jedyną wykładnią jest, czego otwarcie się nie mówi, opinia „ekspertów”, „rówieśników” lub „nowoczesne myślenie”. „Uporządkowanie” to słowo używane jako kamuflaż dla działalności mającej na celu zniszczenie istniejącego u dziecka systemu wartości.
W programach zmieniających wartości, postawy i wierzenia reprezentowane przez dzieci szkolne często krytykuje się poszczególne wartości, postawy i wiedzenia, które starają się wprowadzić.

Wiele było dyskusji nad wartością świeckiego humanizmu w obliczu moralności religijnej lub radykalnej ideologii w obliczu tradycyjnych wartości. Są to kwestie bardziej formalne, powstaje jednak fundamentalne pytanie: Kto ma decydować? — i jakim prawem — w duchu jakich wartości będą wychowywane dzieci? Kto dał osobom z zewnątrz prawo do wnikania w życie rodzinne, do podważania autorytetu rodziców i do poddawania dzieci praniu mózgów? Problemy, jakie stwarzają nowe programy nauczania, nie ograniczają się do jakichś konkretnych spraw ani też nie dotyczą tylko poszczególnych dzieci, które zostały przekonane przez nowych eksperymentatorów.
Sami promotorzy programów kształtujących na nowo psychikę dzieci przyznają się nieświadomie do nielegalności ich działań; dowodzą tego następujące fakty:
— oszustwo, do jakiego posuwają się przy wprowadzaniu zajęć do szkoły za plecami rodziców,
— mylące i niewiele znaczące etykietki, jakimi opatruje się programy, i zmienianie tych etykietek za każdym razem, kiedy rodzice zaczynają rozumieć, co znaczą takie nazwy, jak „uporządkowanie wartości” lub „analiza transakcyjna”,
— zmuszanie uczniów, nauczycieli, wychowawców oraz urzędników do zachowania tajemnicy,
— najróżniejsze wybiegi taktyczne, zmyłki, kłamstwa i pułapki stosowane wobec sprzeciwiających się rodziców.
Czy tak zachowują się ludzie, którzy mają pełne prawo robić to, co robią, czy też osoby starające się zatrzeć po sobie wszelkie ślady? Górnolotne zapewnienia o fachowości przekraczającej zdolności pojmowania rodziców i niezliczone „badania”, które ponoć „potwierdzają” słuszność stawianych tez to tylko sposoby uniknięcia merytorycznej dyskusji.

Wszystkie te nowe programy są zupełnie nieodpowiedzialne, i to nie tylko w sensie normatywnym, ale również w pełnym znaczeniu faktycznym; oznacza to, iż ci, którzy wprowadzają i wspierają owe programy, nie ponoszą żadnych kosztów, jeśli okaże się, iż ich założenia były błędne, niewłaściwe czy nawet zgubne dla wszystkich bądź niektórych uczniów. Tacy zadowoleni z siebie i własnej erudycji apostołowie edukacyjnych nowinek nie pomagają nawet jednej nastolatce, która zachodzi w ciążę, czy młodemu człowiekowi zarażonemu AIDS na skutek ryzyka, jakie podjął po namowach ze strony szkoły. To raczej pogardzani rodzice muszą radzić sobie z ewentualnymi problemami — lub pochować i opłakiwać dziecko, które popełniło samobójstwo, gdy rozważane problemy zaczęły je przerastać.
To właśnie obecne wszędzie podważanie autorytetu rodziców sprawia, iż pranie mózgów jest tak niebezpieczne nawet poza swym normalnym polem działania, jakim jest przeważnie seks, śmierć, narkotyki czy papierosy. Nawet u tych młodych ludzi, którzy nigdy nie midi specjalnych problemów z żadną z wymienionych powyżej spraw, następuje często osłabienie lub pogmatwanie ich stosunków z rodzicami — szczególnie w bardzo istotnym i niebezpiecznym wieku dorastania. Ciągłe zachęcanie do działania niezależnie od rodziców i wzorowania się na tak samo niedoświadczonych rówieśnikach doprowadza do katastrofy, sięgającej o wiele dalej niż problem seksu, narkotyków czy śmierci.
Rodzice są nie tylko źródłem doświadczenia; oni również przekazują to, co najistotniejsze z doświadczenia poprzednich pokoleń, doświadczenia ugruntowanego przez tradycję i postawy moralne najlepiej odpowiadające na wyzwania rzucane przez życie. Programy dążące do kształtowania psychiki uczniów, które kładą nacisk na chwilowe „uczucia”, nie rozumieją, iż to właśnie owe chwilowe uczucia prowadzą do wielu niebezpieczeństw, przed którymi stworzono najróżniejsze zabezpieczenia.

Jest postawą pseudoracjonalną mniemanie, iż dziecko bądź młody człowiek powinien wyznawać jedynie takie zasady, jakie
jest w stanie sam bronić przed atakami specjalnie do tego przygotowanych dorosłych i przed psychologiczną manipulacją. Wartości, które przetrwały próbę czasu, nie były wymyślone przez dzieci, ale wyprowadzone z życiowych doświadczeń dorosłych. Takie wartości służą często prowadzeniu właśnie tych ludzi, którzy mają zbyt mało osobistych doświadczeń, aby zrozumieć istotę zasad, których przestrzegają i niebezpieczeństwo płynące z łamania tych zasad. Innymi słowy, wiele zasad byłoby niepotrzebnych, gdyby młodzi ludzie wiedzieli, do czego one służą.
Dobrze wykształcony egzaminator mógłby bez wątpienia wykazać młodemu człowiekowi jego niedoskonałość czy nawet ignorancję w rozumieniu podstawowych zasad matematyki i nauki, ale nie oznaczałoby to przecież obalenia matematyki i nauki ani potrzeby budowania przez dziecko nowej, własnej arytmetyki lub fizyki.
Pozornie racjonalne próby przekonania dzieci, iż ich rodzice są tylko „zwykłymi ludźmi, jak inni, ze słabościami, problemami i z wieloma błędami na swym koncie”, ujawnia coś ważniejszego i głębszego, a mianowicie, że relacja dziecko-rodzice nie jest zwykłą relacją. Jest to najbardziej niezwykła relacja, jaka może zachodzić między dwojgiem ludzi. Co więcej, w tym szczególnym okresie, gdy do dzieci adresuje się tego typu przesłania, rodzice mają o wiele więcej doświadczenia niż dziecko czy jego rówieśnicy — i są bardziej i głębiej zainteresowani dobrem dziecka niż jakikolwiek nauczyciel, urzędnik czy „wychowawca”.
Innym przejawem pseudoracjonalizmu jest podawanie przykładów na relatywizm wartości kulturowych i postaw moralnych oraz próba przedstawienia w ten sposób wartości jako w ogóle względnych. Jest to dowód ignorowania o wiele głębszej i ważniejszej prawdy: każde społeczeństwo, któremu udało się przetrwać, wykształciło jakiś zespół wartości, jakieś kanony odróżniania dobra od zła Odsunąć i unieważnić podział na dobro i zło oznacza podjąć próbę dokonania czegoś, czego jeszcze żadne społeczeństwo nigdy nie dokonało — życia zbiorowego bez powszechnie uznawanych wartości. Każde społeczeństwo ma również odmienne gusta kulinarne i odmienną kuchnię, co nie dowodzi jednak, iż jedzenie jest czymś względnym, bez czego możemy się obejść.
Mimo iż podczas wielu zajęć usiłuje się stworzyć pozory obiektywności i „naukowości”, zuchwałe eksperymenty trudno nazwać naukowymi. Żaden normalny chemik nie wybiera na chybił trafił substratów do reakcji i nie miesza ich w kolbie, aby zobaczyć. co się stanie. Mało który eksperymentator przeżyłby takie doświadczenia.

Programy dążące do psychologicznego kształtowania psychiki dzieci są nie tylko dalekie od naukowości, ale często absolutnie antyintelektualne. Kładą nacisk na „uczucia”, a nic na analizę, na opinię niedoświadczonych nastolatków, a nie na fakty; skłaniają raczej do psychologicznej akceptacji będących akurat w modzie wartości zamiast uczyć logicznej analizy twierdzeń czy podstawowych zasad rozpatrywania założeń. Nie dość, ie programy prania mózgów wyparły normalne naukowe zajęcia ze szkoły, to nadto rozpowszechniły antyintdektualną postawę wobec wyzwań życia. Niestety postawa nieintelektualna i anlyinlełektualna jest wspólną cechą zbyt wielu osób pracujących w szkołach, kuratoriach i ministerstwach.
Dziwny może wydawać się lub przynajmniej zakrawać na ironię fakt, iż tak niekompetentni ludzie, jak nauczyciele z wielu szkól publicznych, kształtując psychikę i wartości dzieci, występują w roli przypisywanej zawsze Bogu. Jest to tylko kolejny dowód słuszności dokonanej już przed wiekami obserwacji, iż głupcy próbują robić to, czego lękają się nawet aniołowie*.

[* Autor czyni tu aluzję do staroangielskiego przysłowia, brzmiącego w oryginale Fooh rush in where angels fear to tread, co znaczy dosłownie: „Głupcy pchają się tam, gdzie stąpać boją się nawet aniołowie” (przyp. tłum.).]